środa, 30 sierpnia 2017

Szlak Karpacki - Cz. 1: Chrzest Wody

Część I

CHRZEST WODY


"Chyba właśnie po tym można poznać ludzi naprawdę samotnych...
Zawsze wiedzą co robić w deszczowe dni."
-Stephen King

Dolina rzeki Białej, prawobrzeżnego dopływu Dunajuca, dzieli dwa pogórza - Rożnowskie i Ciężkowickie. Malownicze pola rozpostarte na okolicznych wzgórzach poprzetykane są starymi stodołami, pudełkowatymi domami i okazyjnymi gęstymi lasami. Raz na jakiś czas, luźna wiejska zabudowa pozwala sobie na nieco śmielsze zgromadzenie, tworząc ciche miasteczka, m.in. Tuchów, Bobową czy Ciężkowice. Obraz małopolskiej prowincji, szczególnie pięknie prezentujący się z okien pociągu.

Szeroki i jasny przedział zbiorowy był wypełniony ludźmi. Na stojakach znajdujących się na początku wagonu leżały stosy walizek w rozmaitych kolorach i rozmiarach. Ciekłokrystaliczny wyświetlacz nad automatycznymi drzwiami pokazywał właśnie dzisiejszą datę, 25 lipca, wraz z zestawem imion dzisiejszych solenizantów. Wśród nich był Jakub - imię, które miałem przyjemność nosić od przeszło 23 lat. Zwykle imieniny spędzałem na wylegiwaniu się na balkonie mojego rodzinnego domu lub w Woli Kalinowskiej na wakacjach. Dziś jednak spędzałem imieninowe przedpołudnie w pociągu TLK "Malinowski" relacji Warszawa - Krynica-Zdrój. Siedzenie za mną zajmowały dwie dziewczynki w wieku przedszkolnym. Pomimo głośnego sprzeciwu matki, dziewczynka odpaliła na swoim tablecie bajkę na pełny regulator. Chcąc nie chcąc musiałem wysłuchać słuchowiska pt. "Świnka Peppa uczy się grać w koszykówkę". W końcu podniosłem wzrok znad gazety i z niesmakiem zobaczyłem, że za oknem siąpi deszcz. A więc moja wyprawa zacznie się od przemoczonych ciuchów... Pociąg minął stacje Stróże i z impetem wbił się w Beskid Niski.

19. wiek był epoką galopującej rewolucji przemysłowej. Jednym z katalizatorów postępu był nowy środek transportu - kolej - pozwalający na podróże szybsze niż ktokolwiek wcześniej śmiał marzyć. Był rok 1876, gdy Austriacy otworzyli kolej Tarnowsko-Leluchowską. Wkrótce dobudowano również łącznik Muszyna-Krynica, przyśpieszając tym samym rozwój słynnego uzdrowiska. Na odcinku Nowy Sącz-Stróże, kolej ta ma część wspólną z jedną z najśmielszych inwestycji C.K. Monarchii. Kolej Transwersalna powstała z przyczyn strategiczno-militarnych. Napięta sytuacja w Europie śmierdziała wojną. W razie ataku Rosji, główna linia Galicji z Krakowa do Lwowa, przecinająca otwartą równinę, padłaby na samym początku. Galicja potrzebowała drugiej linii, bezpiecznie ukrytej w karpackich dolinach. W 1884 roku otwarto ośmiusetkilometrową magistralę z Czadcy do Husiatynia.   Galizische Transversalbahn to arteria, której galicyjska prowincja zawdzięcza rozwój gospodarczy i prestiż. Dziś linia ma znaczenie drugorzędne i na większości odcinków nie obsługuje ruchu pasażerskiego.

Mój pociąg zatrzymał się w Grybowie. Deszcz siąpił bezustannie tworząc ponurą atmosferę. Minąłem budynek dworca i znalazłem się na niewielkim parkingu. To tu zaczyna się drugi najdłuższy szlak Polski. Z żalem stwierdziłem, że kropka rozpoczynająca szlak, jeśli jest, jest schowana za żywopłotem. O istnieniu szlaku informowała ledwie widoczna tabliczka.

Ledwie widoczna tabliczka.
Na stacji Grybów.
Wziąłem głęboki oddech i ruszyłem przed siebie. Po szybkich zakupach w Biedronce ruszyłem do centrum w celu wypłacenia gotówki. Udało mi się to zrobić dopiero w drugim bankomacie. Uzbrojony w prowiant, wodę i 300 zł ruszyłem na szlak, walcząc z siąpiącym deszczem. Musiałem się spieszyć. Przez awarie drzwi w mieszkaniu koleżanki, gdzie nocowałem, spóźniłem się na pociąg o 3:40. Nie dość, że straciłem 18 zł za bilet, to następny pociąg wyjeżdżał z Krakowa dopiero po 9:00. Było grupo po 12:00, gdy rozpocząłem śledzenie niebieskich pasków.

Historia Grybowa sięga głębokiego średniowiecza. W 1340 roku Grybów jest silną, rozwiniętą osadą na skrzyżowaniu szlaków handlowych z Polski na Węgry. Kazimierz Wielki nadaje jej prawa miejskie na prawie niemieckim i nazywa "Grünberg" - miasto zielonych wzgórz. Zasadźcą był niejaki Hanko, syn Jana Bogacza. Miasto rozwijało się aż do XVII w. gdy nastąpił powolny upadek gospodarczy. Przez okolice przetoczyły się działania Konfederacji Barskiej. W XIX w. rozwinął się drobny przemysł, miasto otrzymało połączenie kolejowe. Przez Grybów przewinęło się wiele znamienitości, m.in.: Józef Mehoffer (odwiedzał tu swoją narzeczoną), Józef Piłsudski czy Stanisław Wyspiański.

Dziś miasto jest obrazem galicyjskiej prowincji. Otoczone przez zielone Góry Grybowskie stanowi świetny punkt wypadowy na wycieczki po Beskidzie Niskim. 

Grybów znajduje się na zachodnim krańcu Beskidu Niskiego, najrozleglejszego pasma wschodnich Beskidów.  Beskid Niski stanowi największe obniżenie w głównym łuku Karpat, przez co już od najdawniejszych czasów pocięty był siecią szlaków handlowych. Jego trudna i burzliwa historia pozostawiła po sobie tajemniczą i na poły magiczną atmosferę. Choć nie najwyższe to góry, jednak przyciągają niesamowitą atmosferą.

Początek szlaku wiódł asfaltową drogą, powoli wznoszącą się w stronę Chełmu Grybowskiego (777 m n.p.m.). Szedłem wśród cichych domostw i pól, powoli zbliżając się do kopulastego szczytu. Minąłem kościół p.w. Najświętszego Serca Pana Jezusa i znajdujący się obok pomnik upamiętniający bohaterów Ziemi Grybowskiej z czasów wojennej zawieruchy 1939-1945.
Przedmieścia Grybowa.

Pomnik Bohaterów Ziemi Grybowskiej 1939-1945

Na skraju lasu spotkałem starszego pana. Wymieniliśmy uprzejmości, a on raczył stwierdzić: -Nie najlepsza pogoda na spacery, co? - Nie sposób było się nie zgodzić. W lesie ścieżka szła wyraźnie pod górę. Uważnie stawiałem każdy krok, żeby nie poślizgnąć się na błocie. Gęsty las dawał lekką ochronę od deszczu. Po chwili wyszedłem na szczytową polankę, gdzie zrobiłem krótką przerwę. Zadzwoniłem do Julki, która była właśnie na obozie wędrownym w Bieszczadach, kiedy dołącza. Okazało się jednak, że góry ją tak wymęczyły, że nie ma ochoty wybierać się znowu na szlak po obozie. Oznacza to, że szlak będę pokonywał jednak samotnie. Plecak jest cięższy niż się spodziewałem. Deszcz. Samotność. Do Wysowej w okolicach której miałem zamiar spać jeszcze dziesięć godzin marszu....

Potrzebowałem chwili, żeby pozbierać myśli i raz jeszcze uświadomić sobie, w co się wpakowałem. Zawsze, gdy planuje się taką wyprawę, w głowie ma się romantyczne wyobrażenia o jedności z naturą i odpoczynkiem duszy. Zapomina się o tej mniej przyjemnej stronie: o ciężkiej walce z samym sobą i chęcią zawrócenia. Kryzys po zaledwie dwóch godzinach? Weź się w garść! Założyłem plecak na plecy i ruszyłem w dół.
Na szczycie Chełmu (777 m n.p.m.)

W drogę!
Ścieżka wiodła przez buczynę, stromo opadając w stronę znajdującej się na wschodnich stokach drogi. Momentami trzeba było zejść ze ścieżki, żeby nie zsunąć się po błocie. Tuż przed szosą spotkałem grzybiarza. Jemu deszcz był na rękę.

Szosa łącząca Ropę z Brunarami i Florynką biegła grzbiecikiem, oferując przepiękne widoki na skąpane w deszczu Góry Grybowskie.
Na szosie.

Widoczki.
Narzekanie na marsz asfaltem to klasyk. Jednak w deszczu kawałek szerokiej drogi to zbawienie - nie przedzierasz się przez mokre paprotki i spodnie nie przemakają. Żyć nie umierać!

Minąłem wieś Wawrzka i wkrótce zrobiłem sobie postój obiadowy. Aura nie sprzyjała rozpalaniu kuchenki gazowej, więc ograniczyłem się do bułki czosnkowej i paczki pierogów na zimno. Najedzony ruszyłem w dalszą drogę. Tu szlak odbijał w las. Kilkukilometrowy odcinek łączył ze sobą dwie równoległe szosy. Miejscami ścieżki praktycznie nie było i trzeba było się przedzierać przez bagna. W końcu jednak ponownie powitałem asfalt.
Droga przez las.

Dotarłem do zakrętu szosy, gdzie wg mapy szlak odbijał w las. Wszedłem na szeroką szutrówkę i rozpocząłem marsz przez las. Po mniej więcej dziesięciu minutach zorientowałem się, że coś jest nie tak. Od dawna nie widziałem szlaku, droga opadała podejrzanie stromo (szlak miał iść grzbietem), a kompas wskazywał północ. Wróciłem się do głównej drogi i wtedy zrozumiałem swój błąd. Skręciłem za wcześnie! Zamiast minąć zakręt i wejść na niewielką ścieżynę, skręciłem w szutrówkę przed zakrętem.

Ścieżynę w rzeczy samej było trudno namierzyć. Szlak wiódł pośród pokrzyw i paproci, skrajem lasu i pól należących do Brunar. Musiałem się przedzierać przez prawdziwe chaszcze. Na szczęście dotarłem po chwili do szczytu Flaszy, gdzie odbijał czarny szlak do Klimkówki. Byłem tu zimą 2015 roku na sylwestrowym obozie kursu przewodnickiego. Wtedy też po raz pierwszy poczułem "zew szlaku", patrząc jak niebieskie znaki znikają gdzieś w lesie. Po krótkiej przerwie zagłębiłem się w las. Było grubo po 17:00. Na dojście przed zmrokiem do Ropek nie miałem co liczyć. Podjąłem decyzję: przedłużam przejście o jeden dzień. Około 18:00 dotarłem w rejon szczytu Homoli (712 m n.p.m.). Tu zaczynał się szlak żółty, który stromo schodził do Uścia Gorlickiego. Opuściłem szlak niebieski i ruszyłem w stronę wypatrzonego na mapie pola namiotowego. Szlak opadał bardzo ostro. Choć moim głównym problemem było jak się nie zabić na śliskim błocie, to jednak wiedziałem, że jutro będę tędy wracał na szlak - będzie ostro!
Homola (712 m n.p.m.) - szczyt jest de facto kilkadziesiąt metrów od skrzyżowania szlaków.
Wkrótce dotarłem do szosy. Pole namiotowe znajdowało się na skraju Uścia Gorlickiego, nad brzegiem Klimkówki. W niewielkim barze opłaciłem należność za nocleg (6 zł/namiot) i zamówiłem hamburgera odgrzewanego w mikrofali oraz zimne piwo. Wieczorem rozpogodziło się i załapałem się na przepiękny zachód słońca nad wodami jez. Klimkówka. Jezioro zaporowe na Ropie tworzyło naprawdę malowniczą scenę dla zachodu. To prawdziwa gwiazda filmowa - w filmie Ogniem i Mieczem grało Dniepr!
Jez. Klimkówka

Położyłem się w namiocie i zasnąłem. Przygoda zaczęła się na dobre...


wtorek, 25 lipca 2017

Na wyścigi z wiatrem, czyli my, białe żagle i Zalew Sulejowski



W drugi weekend lipca odbyliśmy trzydniowy rejs po Zalewie Sulejowskim. Bo przecież blog CWD to nie tylko wertepy i kolejne kilometry górskich szlaków. Organizacja tego wydarzenia nie była łatwa i jego plany prawie że legły w gruzach. Pierwsza ekipa całkiem się wykruszyła i zostałem sam. Nie wspominając już, że niektórzy po ponad miesiącu czasu na przemyślenie dalej nie umieli się zdecydować czy jadą. Tak czy siak, nie poddałem się i powoli od nowa kompletowałem załogę. Pomimo garstki zebranych chętnych w dalszym ciągu było nas za mało i wypad wisiał na włosku. Aż pewnej, pięknej niedzieli znalazł się ostatni brakujący załogant i mogłem z najwyższą przyjemnością rzucić hasłem: JEDZIEMY! Kilka dni później rezerwowałem już jacht i przelewałem zaliczkę na konto armatora. Od tej pory organizacja szła jak żyleta. I właśnie takich ludzi potrzebowałem! Ponadto, po raz pierwszy od dawna na wspólnym wyjeździe pojawiła się cała trójka redaktorów CWD.

W końcu nadszedł wyczekiwany dzień wyjazdu. Kilka minut po 0900 (zapis godziny w postaci cyfr bez dwukropka jest zapisem morskim) rano spotkaliśmy się z Kubą i Magdą na będzińskiej Nerce. Pakujemy się do auta i ruszamy w trasę do portu jachtowego Maruś nad Zalewem Sulejowskim. Na miejscu jesteśmy zgodnie z planem, czyli przed 1200. Dzwonimy do drugiej części ekipy jadącej z Częstochowy w składzie Klaudia, Bartek i Dawid - będą za półtorej godziny. Nie pozostaje nic innego jak czekać. W międzyczasie odbieramy jacht. I tu też są zawirowania. Gość napisał nam w mailu, że możemy wziąć jacht w piątek od 0900 rano. Potem przez telefon też mówił, że nie będzie problemu. Teraz się okazuje, że jachty są wydawane od 1700 i dlatego mamy dopłacić 50 zł. Niby 8 zł od osoby to nie dużo, ale to i tak robi niefajne wrażenie. Gdyby chociaż wcześniej się określili... Po krótkiej wymianie zdań kapituluję dla świętego spokoju. Trudno. Protokół zdawczo-odbiorczy w garść i razem z gościem sprawdzamy jacht od topu masztu po samą zęzę. Wszystko jest w porządku, więc wykładamy kasę za siebie i spóźnialskich. W końcu jacht jest do naszej dyspozycji. Znosimy rzeczy z samochodu, a w między czasie pojawia się częstochowska ekipa z zaopatrzeniem. Kiedy już wszystkie nasze graty wylądowały na wielkiej kupie na koi dziobowej, zebrałem wszystkich w kokpicie i zrobiłem szybką odprawę. Potem rozlokowujemy cały nasz dobytek, tak żeby nic nie zagracało przejść i nie latało w przechyłach. W końcu jesteśmy gotowi i możemy ruszać. Grubo po 1500 wychodzimy z portu. A oto kilka informacji o naszym jachcie.

Nazwa jachtu: Lady Ku
Typ jachtu: Antila 26
Armator: bluebingo.pl
Długość: 780 cm
Powierzchnia żagli: 35,5 m2
Zanurzenie: 1,62 m przy w pełni opuszczonym mieczu.

Mamy postawione pełne żagle, a słabiutki wiaterek 1 - 2 B pcha nas do przodu. To był najbardziej spokojny i relaksujący dzień naszego rejsu

Cisza i relaks

Lady Ku pod pełnymi żaglami

Płyniemy. Gdzieś tam została tama i port Maruś

Załoga w pełnym składzie

Plan był taki, żeby stanąć w jednym z portów w Bronisławowie, zjeść pyszną rybkę w portowej tawernie i płynąć dalej.

Na kursie zatoka z portami w miejscowości Bronisławów

Kiedy zbliżamy się do zatoki, lokalne władze robię nam kontrolę naszych zapasów.

Wchodzimy do zatoki

Człowieki, macie coś do jedzenia?



Łabędzie pływające w kole ratunkowym - takie rzeczy tylko na blogu CWD.

Czas przygotować się do wejścia do portu. Żagle w dół i odpalamy silnik.

Wywieszamy odbijacze

Cuma dziobowa do podania klar!

Widok z zatoki na Zalew

Po lewej port Latający Holender, po prawej port U Łysego

Podchodzimy do kei

Port Latający Holender
Biorę się za klarowanie jachtu. W międzyczasie pojawia się bosman i dowiadujemy się, że wszystkie miejsca w porcie to miejsca rezydenckie, nie dla gości i musimy odpłynąć. No cóż... Nauczka na przyszłość: cumujemy jacht, pytamy się czy możemy tu stać, a dopiero potem bierzemy się za ogarnianie łódki. Oddajemy cumy i płyniemy do sąsiedniego portu U Łysego.

Cumę dziobową trzeba przygotować od nowa

Nastroje w załodze są wyśmienite
Do kei udaje się podejść za trzecim razem, ze względu na lekkie problemy ze złapaniem i założeniem cumy na bojce. Ale w końcu jesteśmy. Szybki skok do bosmana - możemy stać gdzie stoimy. Hurra! Można odpocząć :) Szybki klar na pokładzie zrobiony i możemy zwiedzać port. Cały ośrodek jest ukryty w sosnowym borze. Tuż obok pomostu dwa namioty z fast-foodami, niestety już zamknięte. Kawałek dalej budynek z sanitariatami, który swoim wyglądem nasuwa skojarzenia z bunkrem. Nieco dalej kolejny namiot z fast-foodami i krąg ogniskowy nie dla gości. I tyle. No cóż, nie pozostaje nic innego jak zrobić obiad ze swoich zapasów. Ponieważ jest już po 1800 podejmujemy decyzję, że zostajemy tutaj na noc.

Port U Łysego


Nasz jacht Lady Ku w porcie

Sąsiednie miejsce zajęła kacza rodzina


Przytulne wnętrze jachtu
 Wieczór spędziliśmy opróżniając flaszkę i grając w pokera, po czym padliśmy w koje i w objęcia snu.

Wspólny wieczór w mesie

Następny dzień zaczął się pobudką o 0800.... "Mamo, jeszcze pięć minut!" Ostatecznie wstaliśmy o 0830. Padł pomysł usmażenia jajecznicy. Osin, Dawid i ja (czyli cała redakcja CWD) wyruszyliśmy do oddalonego o 2,5 km punktu zaopatrzenia. Przy wyjściu z ośrodka znaleźliśmy to, czego nie udało nam się znaleźć wczoraj - smażalnię ryb. Trasę skracamy łapiąc stopa. Po zakupie wszystkich potrzebnych utensyliów (no, prawie wszystkich) udaliśmy się w drogę powrotną do portu. Tym razem nikt już nie chce nas podrzucić, więc korzystamy z własnych nóg. W połowie drogi powrotnej zacząłem się irytować, bo chciałem wyjść z portu o 1000, a była już 0940 i jeszcze kawałek drogi przed nami. W końcu dotarliśmy do celu. Podczas gdy załoga robi jajecznicę, ja z Kubą idziemy pod prysznic (oczywiście nie pod ten sam :P). Prysznic działa automatycznie -  2 zł = 3 min ciepłej wody. Brakuje możliwości zatrzymania jej na chwilę. No więc będąc gotowy, wrzuciłem monetę i... nic. Wściekam się, ubieram się i lecę po bosmana. Ten mi mówi, że bym poszedł się przygotować, a on zaraz podjedzie, po czym wsiadł na rower i pojechał. A ja piechotą z powrotem. Spotykamy się ponownie koło prysznica. Gość patrzy się na mnie i pyta mnie czemu nie jestem gotowy. No kiedy niby? Wyjął z kieszeni monetę, wrzucił do skrzynki, automat zadziałałał, gość sobie poszedł. A ja jeszcze ubrany stoję i patrzę na tę wodę... Cóż, byłem wredny i dałem radę ogarnąć się w te trzy minuty...

Śniadanko, mycie garów, szybkie szkolenie dla załogi z podstawowych węzłów i możemy ruszać. Dzisiaj wieje już całkiem nieźle - 3-4 B. Wiem, że musimy się pilnować, bo po południu zapowiadali burze. Wyszliśmy z zatoki na silniku, a gdy wokół nas zrobiło się trochę więcej miejsca, postawiliśmy żagle. Dużym łukiem ominęliśmy niebezpieczną Krowią Mieliznę i kontynuowaliśmy naszą żeglugę na południowo-zachodnie krańce zalewu.

Żeglujemy

Zalew Sulejowski z pokładu Lady Ku - widok w kierunku tamy

Radość żeglowania

Lady Ku w przechyle

Kurs na SW kraniec zalewu - przed nami Wielka Wyspa

Na początku czekały nas efektowne przechyły w bajdewindzie. Gdy oddalamy się od niebezpiecznej mielizny, odpadamy do baksztagu i dalej płyniemy już z wiatrem. Przy takim wietrze mamy na prawdę niezłą prędkość. Mijamy Wielką Wyspę, wioskę żeglarską w Zarzęcinie, w końcu wpływamy za cypel na którym ulokował się port U Bosmana. Cypel zasłonił nam wiatr wiejący wzdłuż jeziora i zrobiło się spokojnie. Ciasnym przesmykiem płyniemy w kierunku Południowej Zatoki. Wiatr tutaj jest słaby i kręci niemiłosiernie. Żeby dopasować się do jego kaprysów musimy wachlować żaglami w te i z powrotem. Nie chcę zapuszczać się za bardzo w głąb zatoki, bo jest ona jednocześnie ujściem rzeki Pilicy do zalewu, przez co jest płytka, pełna mielizn, a nieco dalej - bagien. Mamy plan żeby zrobić małe kółko i wracać, niestety okazuje się, że jest płycej niż sugeruje mapa. Lady Ku wchodzi na mieliznę. Słychać charakterystyczne szuranie, po czym zatrzymujemy się w miejscu. Gdyby to był jacht morski, mielibyśmy spore kłopoty. Na szczęście w dalszym ciągu jest to łajba szuwarowo-bagienna i zejście z mielizny nie stanowi dużego kłopotu. Zrzucamy żagle, podnosimy miecz i płetwę sterową, po czym wycofujemy się na silniku. Kilkadziesiąt metrów dalej, ustawiamy się pod wiatr i ponownie stawiamy żagle. Ponowne przejście przez kilkusetmetrowy przesmyk jest katorgą - wiatr sam już nie wie skąd wieje. W końcu znowu łapiemy wiatr hulejący przez całą długość zalewu i żegluga staje się bardziej stabilna. Wypatrujemy wejścia do portu U Bosmana, gdzie zgodnie z planem chcemy stanąć na obiad. W końcu odnajdujemy kanał ukryty pomiędzy szuwarami. Wtedy też zdaję sobie sprawę, że unoszące się nieopodal zielone butelki po spricie i czerwone kanistry to nie śmieci a nieudolna, aczkolwiek pomysłowa próba imitacji oznaczeń szlaku żeglownego. Żagle w dół, kataryna i wchodzimy do portu. I zaraz po wejściu zostajemy z niego wyrzuceni, bo to prywatne miejsca nie dla gości. No cóż, silnik mała wstecz i wychodzimy tym samym ciasnym kanałem, którym tu wpłynęliśmy.

Wejście do portu

Nie tylko żeglarze odpoczywają przy brzegu


Port u Bosmana

I zaraz znowu wychodzimy na wodę

Ciasny tor wodny

Ostrożne manewrowanie

I znów jesteśmy na wodzie

Głęboka zaduma

O czym oni tak myślą?

Skoro nie chcieli nas U Bosmana, to płyniemy do sąsiadów. Kawałek dalej znajduje się port Na Cyplu. Może tam będą bardziej gościnni?

Lady Ku na silniku w drodze do portu Na Cyplu

Piękny uśmiech


Port Na Cyplu

Krążymy chwilę wypatrując najlepszego miejsca do zacumowania. I jest! Trzecie miejsce przy prawej kej. Stajemy na upatrzonym stanowisku. Spacerek do bosmana, "no bo tu jest miejsce rezydenckie, ale jak tylko obiad, to możecie stanąć". No to zostajemy.


Przy kei

Portowy chillout. Po lewej widać nasz jacht

Gdyby jachty robiły sobie selfie, to pewnie tak by to wyglądało

Ledwo skończyliśmy posiłek w przyjemnej tawernie ukrytej w lasku i przychodzi gościu, powiedzieć nam, że przypłynęli właściciele i musimy zwolnić miejsce. No to w drogę wiara! A liczyłem na trochę więcej odpoczynku.


Powrót na jacht.

Pogadaliśmy chwilę z właścicielami miejsca i przeprosiliśmy za kłopot. Okazało się, że oni też kiedyś się wpakowali na mieliznę u wejścia Zatoki Południowej. Mielizna connection sailors ;). Miły facet nawet nam pomógł z cumami. Po niedługiej chwili znowu bujamy się na falach pod pełnymi żaglami. Nie mamy planów żadnych konkretnych planów na resztę dnia. Skoro dotarliśmy na południu brakło nam zalewu, to teraz płyniemy na północ. Po drodze wypatrujemy przyjemne miejsce na nocleg, a że mamy jeszcze kupę czasu, to włóczymy się bez celu, ciesząc się wodną przestrzenią i wiatrem we włosach.

Żeglarstwo ma w sobie coś magicznego. Kiedy oddajesz cumy, cały Twój świat się kurczy do kilkunastu metrów tego pływającego pudełka. Owszem codzienne problemy są, ale jakieś takie odległe i nieistotne. Tak jak ta cienka zielona linia brzegu zawieszona gdzieś między tonią wody a błękitem nieba. A dookoła przestrzeń - wielka, rozfalowana i dająca niesamowite poczucie wolności. I człowiekowi od razu jakoś tak się lepiej żyje...

W końcu po lewej burcie mijamy zatokę, w której spędziliśmy pierwszą noc. Chwilę później decyduję, że czas zawracać. Akurat czasu mamy na tyle, żeby spokojnie dopłynąć, stanąć na kotwicy i nazbierać drewna na ognisko. Przez dłuższą chwilę towarzyszy nam policyjna łódź na patrolu, ale ostatecznie każde z nas popłynęło swoim kursem. Wkrótce ponownie mijamy Wielką Wyspę i wchodzimy do Zatoki Hubala, gdzie chcemy spędzić noc na dziko. W środku zatoki znajduje się malutka, urokliwa wysepka. Kusi nas, żeby tam stanąć, ale ostatecznie odstrasza nas panujący tam tłok i stajemy na większej Wyspie Jeżynowej. Znajdujemy fajne miejsce, kręcimy się trochę i szykujemy się do lądowania. W końcu rzucamy kotwicę i ustawiamy się rufą do brzegu.

Zatoka Hubala

Mała wysepka na środku zatoki

Przesmyk za Wielką Wyspą

Lady Ku na dziko

Pamiątkowe fotki

Dzisiaj na kolację same pyszności

Ognisko

Nasze obozowisko

Po kolacji na jaw wychodzą poważne braki w zaopatrzeniu. Nie mamy wódki! W załodze konsternacja. Troje ochotników rusza na pieszą wyprawę do sklepu. Przypominam, stoimy na wyspie. Bezludnej. I to jest chyba najlepsza anegdotka z naszego rejsu. Ku wyjaśnieniu sytuacji - według mapy, od stałego lądu oddziela nas jedynie cienka, niebieska linia (rzeka). Osin twierdzi, że już tam doszedł i że to jest ledwie malutki strumyczek, który można bez problemu przejść. Ostatecznie ekspedycja zakończyła się klęską - oprócz samej rzeczki po obu stronach stronach są zarośnięte bagniska. Załoga mnie przekonuje, żeby płynąć do Zarzęcina - na drugą stronę jeziora. Jestem zmęczony po całym dniu i nie chcę mi się jak diabli, ale w końcu z niechęcią ustępuję. Dwoje ochotników ma płynąć ze mną. W ostatniej chwili pada hasło, żeby sprawdzić w internecie godziny otwarcia. Nie znajdujemy żadnych konkretnych informacji i po krótkiej dyskusji dochodzimy do wniosku, że nie ma sensu płynąć (było sporo już po 2000). Na tych zadupiach i tak pewnie wszystko będzie zajęte. I tak bezludna wyspa zrobiła z nas abstynentów. Wieczór spędzamy grając w pokera i w Tabu.

Ostatni dzień rejsu zaczynamy koło godziny 0900. Wygrzebuję się na pokład przez forluk. Poranek jest piękny. Stoimy w naprawdę fajnym miejscu, a gładka jak lustro tafla wody jeszcze dodaje uroku.

Pobudka na jachcie

Poranek nad wodą - żaden aparat tego nie odda

Redakcja CWD - w końcu w komplecie

Zaspana załoga

Na dziobie

Zanim zrobimy śniadanie musimy umyć gary po wczorajszym ognisku. Wymoczyliśmy je w wodzie zaburtowej, ale teraz i tak trzeba by je chociaż opłukać w czystszej wodzie. W zbiorniku mamy jeszcze całkiem spory zapas wody, ale kran odmawia współpracy i jak na złość nie chce wydusić z siebie nawet kropli. Armator wspominał, że coś może być nie tak z tym kranem i wtedy trzeba włączyć pompkę i zassać ustami wodę z kranu. No to ciągnę. Raz i drugi, po czym zajrzałem do zbiornika. Na dnie trochę piachu, w środku dryfuje jakaś stara, pokryta glonami uszczelka. I jakoś tak mi się odechciało... Postanawiamy skoczyć na drugą stronę do wioski żeglarskiej w Zarzęcinie na prysznic, śniadanie i mycie garów. Wybieramy cumę kotwiczną, odpalamy silnik, zrywamy kotwicę (było trochę ciężko, bo trzymała na prawdę solidnie, ale koniec końców dało radę). Żagli nie ma co stawiać, bo raz, że to bliziutko, a dwa że i tak nie ma wiatru. Przystań jest zapchana, nie mamy gdzie stanąć. Kręcimy się to tu to tam. I lipa. Nie ma miejsca przy kei ani na dziko. Jest kilka wolnych bojek, ale to nas nie ratuje, bo chcemy dostać się na brzeg. Próbuję znaleźć coś kawałek dalej, żeby ewentualnie dojść te kilkaset metrów na piechotę, ale też nie da rady. W końcu od pomostu odchodzą dwa jachty, zwalniając nam miejsce. Podchodzimy dziobem, z rufy rzucamy kotwicę. I zaczynają się problemy - brakło jakieś 1,5 metra cumy kotwicznej, żebyśmy mogli spokojnie dojść. Próbuję na szybko przywiązać drugą linę, ale w efekcie cuma kotwiczna wypada mi z ręki i leci do wody. Jacht samoistnie dopływa do pomostu, Klaudia z Bartkiem schodzą na keję. Mówię im, żeby zostali, reszta załogi łapie za bosak i odchodzimy na wstecznym. Łapiemy końcówkę liny, spokojnie teraz dowiązuję drugą i dochodzimy jeszcze raz. Tym razem bez problemów. A dzięki tej akcji mamy kilka ładnych fotek:


Problemy z cumą kotwiczną


Podejście drugie


Cumowniczy już czeka


Tym razem się udało - Tak stoimy!

Wioska żeglarska Zarzęcin

Jednak okazuje się, że to nie koniec problemów. Jacht stoi krzywo. Wybieram nas trochę na kotwicy i już jest okey. Idę do bosmana - możemy stać. Wracam, a jacht - znowu stoi krzywo. Zaniepokojony chwytam za linę kotwiczną. A jakże! Kotwica nie trzyma w ogóle. Mógłbym ją bez problemu wciągnąć na pokład. Trzeba coś wykombinować. W pierwszej kolejności muszę zabezpieczyć dziób, bo mamy dopychający wiatr. Chwytam za odbijacz, ale keja jest obija gumą i robi ona całkiem niezłą robotę, więc odpuszczam. Podciągam kotwicę, tak żeby móc odwiązać tą  dodatkową linę. Zakładam dwa szpringi z rufy i one nas już trzymają prostopadle do nabrzeża. I ponieważ nie planujemy stać dłużej niż to konieczne, zostawiamy wszystko tak jak jest


Lady Ku oparta dziobem o pomost

Prysznic kosztuje 6zł, ale tym razem bez limitu czasu. Ponieważ dostajemy klucz do ręki, za te kilka złotych myje się cała załoga. Ja biorę ze sobą telefon i ustawiam dźwięk na full. Jeśli coś będzie się działo załoga ma dzwonić. Przyjemnie nacieszyć się ciepłym prysznicem, ale jednak staram się streszczać, bo niepokoję się o jacht. Kiedy wracam już na mnie czeka pyszna jajecznica z dodatkiem mięsnej konserwy. Po śniadaniu szybkie mycie garów i odpływamy. W końcu mogę przestać się niepokoić. Po chwili stawiamy pełne żagle i obieramy kurs na nasz macierzysty port Maruś.


Na niebie małe białe owieczki - zwane czasem chmurami dobrej pogody

Znów przychyły

Na wodzie nie jesteśmy sami

Żeglujemy

Nasze żagle

Ohoho przechyły i przechyły, ohoho trzymajcie się dziewczyny... ZA LINY!!!

Przy tamie jesteśmy koło 1600. Zamieniamy żagle na grotdiesiela i na spokojnie przygotowujemy się do wejścia do portu. Jeśli coś kompletnie zchrzaniliśmy, albo dokładniej ja zchrzaniłem podczas tego rejsu to właśnie manewry w tym porcie. Między keje wchodzimy tyłem, a ja sobie wypatrzyłem mooring, który będę chciał złapać, wytłumaczyłem załodze co mają robić. Kiedy jesteśmy już blisko stwierdzam, że nie damy rady wcisnąć się po między nim, a sąsiednim jachtem. Koryguję kurs i próbujemy złapać ten nieszczęsny mooring z drugiej strony. Udało się, więc zaczynam zbliżać się do kei. I nagle się zatrzymujemy. Szukam przyczyny. Może za małe obroty silnika? Trochę gazuję i nic. Zaryliśmy w dno? Ster chodzi, więc ten jest spoko. Miecz? Uchylamy trochę - dalej stoimy. No to o co chodzi? Zaplątaliśmy się w nieszczęsny mooring. Zamiast mieć go przy jednej burcie to mamy go dokładnie pod naszym dnem. Próba oswobodzenia kończy się tym, że plączemy się w drugi mooring. Jest źle. Każę Barkowi pilnować, żebyśmy nie walnęli burtą w drugi jacht, a sam kombinuję jak się wydostać z tych lin. W ruch idzie bosak. Udaje nam się przeciągnąć jeden mooring na samą rufę. Wyciągam z wody płetwę sterową  oraz silnik i jeden mooring mamy z głowy. Cały osprzęt na rufie znowu w ruch, żeby mieć jakąkolwiek możliwość manewru. Z drugim mooringiem radzimy sobie podobnie, z tym że jeszcze musimy całkiem podnieść miecz. W końcu jesteśmy wolni i wychodzimy z portu, żeby ponowić manewr. Za drugim razem poszło już bez problemu i w końcu jesteśmy przy kei. Chodź nieszczęsny mooring i tym razem nie ułatwił nam zadania. Trzeba było zaknagować go na dziobie. Męczę się, szarpię, ciągnę a w efekcie udało mi się zrobić tylko pętlę wokół knagi. O dokończeniu węzła nie było mowy. Musiałem się poddać - za pomocą bosaka złapałem drugi mooring i ten już bez problemu zaknagowałem. Co poszło nie tak za pierwszym razem? Gdy wiedziałem już, że nie damy rady podejść według pierwotnego planu, nie potrzebnie próbowałem wykręcić tak, żeby złapać linę z drugiej burty. Ster i silnik przeszedł, a mieczem zgarnęliśmy mooring. I to on nas zatrzymał. Mogłem przerwać manewr, odejść na drugi krąg i podejść większym łukiem. Cóż, człowiek uczy się na błędach. Z drugiej strony pierwszy raz spotkałem port, którego infrastruktura utrudnia zadanie żeglarzowi. Sam mooring był założony w bezsensownym miejscu. Gdyby nie on, spokojnie między nas wcisnąłby się jeszcze jeden jacht. A tak się już nic nie zmieści, bo głupia lina blokuje. W dodatku był tak naciągnięty, że nawet nie dało się go zaknagować. Mistrz bezużyteczności.

Coby nie było, znów jesteśmy w macierzystym porcie. Jacht zacumowany, liny sklarowane, a to oznacza, że nasz rejs właśnie dobiegł końca. Jemy ostatni posiłek na jachcie. Pozostało się wyokrętować i zdać jacht. Odbieramy kaucję i jedziemy zwiedzić pobliski rezerwat Niebieskie Źródła.

Rezerwat Niebieskie Źródła

Klimat bagienno - błotny

Rodzinka

Woda jednak krystalicznie czysta

Podwodne wywietrzysko

2/3 załogi
Jedziemy jeszcze do Mc'Donalda w Tomaszowie Mazowieckim i później rozjeżdżamy się każdy w swoją stronę...

Podsumowując, udało się! I to jest najważniejsze. Za nami trzy dni żeglarskiej włóczęgi i dwie rozbujane nocki. Zostanie nam garść wspomnień z chwil spędzonych z fajnymi ludźmi i całe mnóstwo zdjęć. Dla mnie to był dość męczący wyjazd. Ale też bardzo satysfakcjonujący. Jako kapitan, mając zieloną i niedoświadczoną załogę, udało mi się ogarnąć jacht i wszystko co było związane z tym rejsem. Choć nie wszytko wyszło idealnie, ale daliśmy radę. Fajnie też było patrzeć jak z ludzi, którzy pierwszego dnia kompletnie nie wiedzieli co się dzieje, pomału tworzy się prawdziwa, sprawna załoga. Kiedy zacumowaliśmy w Zarzęcinie poszedłem zgłosić bosmanowi nasze przybycie. Jak wróciłem zastałem już pięknie sklarowany jacht i sam nic już nie musiałem robić. To było mega. Liczę na kolejne takie wypady.



Stopy wody pod kilem!
~Czarek



PS: Znacząca większość wykorzystanych zdjęć została zrobiona przez Klaudię. Pozostałe kilka - niektóre zdjęcia z postojów zostały zrobione przez Czarka