A dziś to tylko taki krótki spacer
integracyjny. Nic szczególnego, poza niestandardowym autorem tej relacji. Po długim czasie w końcu zgadałem się z Osinem na jakiś
wypad w góry i wypadliśmy. 5 października br. był jak znalazł –
inauguracja akademicka oznaczała godziny rektorskie. Termin zatem
wpadł sam. Cel wymyślił Osin.
Kilka dni wcześniej spotkaliśmy się na obiedzie w kuchni w akademiku na, można powiedzieć, burzy
mózgów.
Mózgu.
Kuba miał tyle pomysłów, że jednak
zostawiłem wszystko w jego rękach i wziąłem raczej bierny udział
w organizacji wyjazdu.
***
Zbierałem się niezwykle długo, bo mieliśmy aż trzy godziny poślizgu. Chcąc
dojechać szybciej na Małopolski Dworzec Autobusowy, próbowaliśmy
rozwikłać zagadkę jak wypożyczyć rower miejski, co zdecydowanie
nas przerosło o tej porze i skłoniło do rozgrzewki w postaci
spaceru na dworzec. Po dojściu na miejsce musieliśmy zaczekać na
Karola. Tam spotkaliśmy dwóch losowych gostków – lub nawet nie
tyle spotkaliśmy, ile się napatoczyli. Pierwszy to prawdziwy oryginał i
myślę, że spokojnie można by mu było poświęcić osobny artykuł
– tu jednak wspomnę tylko o tym, że docenił nas za czytanie
książek. Zrobiło na nim też wrażenie, że wiemy gdzie leży Alwernia,
ostatecznie wyznał, że widzi za sobą śmierć. Tu pojawia się
coś, co chyba jest pierwszym dobrym omenem (nie, może nie to, że
widzi za sobą śmierć) – zapytany, czy za nami jest śmierć –
odpowiedział: „Za Wami? Nie.”. Drugi natomiast też był
nieprzeciętny, ale już nie tak pozytywnie, bo interesownie. Po
szybkiej wymianie zdań i przekonaniu nas, że nie potrzebuje
pieniędzy, poprosił nas o pieniądze na bilet – w cudzysłowie
lub bez, nie wiem, nie interesowało nas to specjalnie, bo i tak
mieliśmy odliczoną kieszeń. To była dość krótka rozmowa, jak
można było się spodziewać. Wkrótce dołączył do nas Karol i zapakowaliśmy się do busa, zmierzającego do Rabki Zdrój.
Pogoda przednia nie była, ale zła też
nie. Zawsze mogło lać, a tak – były tylko mgły.
Po wyjściu z busa rzuciłem się na
cukiernie, pewnie przez brak porządnego śniadania. Reszta poszła
za mną i też wylądowali z karpatką w łapach. Zjeść, a potem
jeszcze tylko znaleźć jakąś mapę, zrobić jej zdjęcie i można
iść. Problemu nie było, ruszyliśmy szybko.
 |
Początek wycieczki. |
 |
Wychodzimy z miasta. |
 |
Nasz cel, Luboń Wielki (1022 m n.p.m.) w zasięgu wzroku. |
Problem z trasą pojawił się bardzo
szybko, bo oznaczenia szlaków były kiepskie. Na środku łąki
droga rozchodziła się w dwie strony, a my łamiemy sobie głowy co
z tym zrobić (zdjęcie mapy i sama mapa nie była dość dokładna,
by to ustalić). Poudawaliśmy, że myślimy, umówiliśmy się, że
podjęliśmy świadomy wybór drogi i poszliśmy gdziekolwiek (w
lewo). Drogi na całe szczęście się połączyły, pokazało się
jakieś oznaczenie i kontynuowaliśmy.
 |
Gdzie teraz? |
Pierwszym checkpointem była
pewna wieża widokowa na Królewskiej Górze. Po
zrobieniu kilku zdjęć ruszyliśmy w dół stokiem narciarskim.
Widok był niezły, ale trasa nieprzyjemna, bo po stromym, błotnistym
zboczu.
 |
Widok na Zachód. Z mgieł wyłania się Beskid Żywiecki. |
 |
Masyw Lubonia. |
 |
Karol na szczycie wieży. |
 |
Schodzimy w dół... |
 |
...po stromym stoku narciarskim. |
Po dojściu do dzielnicy Zaryte, przeszliśmy
kawałek szosą i zrobiliśmy postój w sklepie. Kuba i Karol kupili
pieczywo i kiełbasy, ja natomiast się wstrzymałem, kupiłem tylko
batonik. Za chwilę wytłumaczę dlaczego. Po kolejnym odcinku wzdłuż
drogi mogliśmy skręcić na żółty szlak,
gdzie przeszliśmy do meritum spaceru, czyli podejścia na Luboń
Wielki.
 |
Raba. |
 |
Kolej transwersalna. |
 |
Szosa nr 28 w Rabce Zaryte. |
 |
Początek podejścia. |
Jeszcze
tylko jedna przerwa – i teraz role się odwracają: tym razem to ja
się objadam, a inni patrzą. Kuba zasugerował, żebym temu tematowi
poświęcił szczególną uwagę. Po oddaleniu się od zabudowań
wyciągnąłem z plecaka kuchenkę wojskową z racji żywnościowej
SRG – to tak naprawdę kawałek blachy, rozmiarów około 10 na 15 cm z nacięciami, które wykorzystuje się do powyginania tej blachy tak
by utworzyć miniaturowe palenisko, do którego wkłada się paliwo
turystyczne w tabletkach, a na którym stawia się konserwę. Przez
swoją niestabilność gotowanie na niej jest bardzo niewygodne, ale
sama kuchenka z paliwem waży i zajmuje tyle co nic, więc ogólnie
jest niezłym pomysłem. Pewnie niektórzy pierwszy raz słyszą o
konserwach na ciepło. Odgrzana konserwa z pieczywem (nawet jeśli to
byle jaka bułka) może być substytutem jednego dania, a poza tym
prawie każda konserwa na ciepło smakuje dobrze, co mówię jako
człowiek bardzo wybredny w temacie tego typu produktów.
 |
Palenisko przygotowane do użytku. |
Chwilę
po zjedzeniu na szlak wjeżdża traktor i trzeba się było szybko
zbierać, bo gotowałem na środku polnej drogi. Była to dobra
motywacja, by ruszyć w dalszą drogę. Dalej było już tak naprawdę
tylko stromo pod górę. Próbowaliśmy ustalić odległość do
szczytu z mojego znaleźnego zegarka outdoorowego, który bez
kalibracji okazał się skuteczniejszym depresantem niż
wysokościomierzem, kiedy to wskazał nam wysokość szczytu
kilkadziesiąt metrów wysokości względnej poniżej prawdziwego
szczytu. Ponadto zgubiliśmy szlak żółty. GPS w telefonie pomógł
nam nieco, lecz koniec końców znaleźliśmy się na szlaku
niebieskim.
 |
Długa droga w górę. |
 |
Szczyt Lubonia Wielkiego (1022 m n.p.m.) |
 |
Widok na Strzebel (977 m n.p.m.). |
W
schronisku jak w schronisku, odrealniona atmosfera. Zjedliśmy
świetny żurek, a po obiedzie chwyciliśmy za gitarę i zagraliśmy
kilka utworów, do których śpiewania dołączył się też
gospodarz.
 |
Schronisko PTTK na Luboniu Wielkim. Karol przegląda księgę gości. |
 |
Nasz wpis do księgi gości. ;) |
 |
Polecamy miejscowy żurek. ;) |
 |
Na ścianie widnieją wszelakie odznaki i zdjęcia gości. |
 |
Również Karol do nich dołączył. ;) |
Zrobiliśmy
sobie jeszcze kilka zdjęć i poszliśmy w dół w kierunku przełęczy
Glisne. Mglisty dzień zamknął ładny w swojej łagodności zachód
słońca. Po drodze minęliśmy sporo pastwisk, tu jakaś koza, tam
krowa, tam coś jeszcze. Jedna z krów pozwalała sobie na wycieczki
osobiste adresowane do Karola, ten natomiast nie puszczał płazem,
gdy zwierzę obrażało jego rodzinę i wymierzał raz za razem
siarczyste riposty. ;)
 |
Pamiątkowe zdjęcie. |
 |
Drogowskazy. Początek Małego Szlaku Beskidzkiego (137 km). |
 |
Na MSB. |
 |
Nie ma to jak wieczorny spacer po lesie. |
 |
Czasem bywa stromo. |
 |
Zachód słońca. |
 |
Schodzimy do Przełęczy Glisne. |
 |
Strzebel w całej okazałości. |
 |
Na horyzoncie chmury straszą, przesłaniając nam widok na Beskid Wyspowy. |
 |
Każdy się czasem męczy. ;) |
 |
Chwytamy ostatnie promienie słońca. |
 |
Na przełęczy Glisne (634 m n.p.m.). |
 |
Lada chwila dojdziemy do Mszany. |
 |
Kawałek asfaltem... |
 |
...później znowu polami. |
 |
Raba ponownie. |
Z
busem mieliśmy niemałe szczęście. Gdy doszliśmy do Mszany
Dolnej, musieliśmy jeszcze poszukać dworca autobusowego. Byłoby
gorzej, gdybyśmy nie spotkali przechodniów, którzy udzielili nam
wskazówek jak tam dotrzeć. Szybkim krokiem przyszliśmy na styk i
nawet nie musieliśmy czekać. Zadowoleni, ale na pewno zmęczeni,
wróciliśmy do Krakowa.
Gościnnie,
Wojciech
Łata
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz