środa, 31 grudnia 2014

Spojrzeć wstecz..

Czasem nie potrzeba wiele, żeby złapać bakcyla do czegoś, co się stanie życiową pasją. Ot takie zamiłowanie jak u mnie do przygód, długich wędrówek z plecakiem, spania w namiotach, jaskiniach, na drzewach i w innych dziwnych miejscach zaczęło się od… opowieści mojego taty. On sam był wysoko postawionym harcerzem, mającym pod sobą ileś tam drużyn. Z tamtego okresu ma pełno wspomnień, a z tych wszystkich jego historii szłoby napisać naprawdę niezłą książkę. Od tego się zaczęło, a potem przyszły wyprawy survivalowe (to były wyprawy szkoleniowe, gdzie spało się pod namiotami, a jedzenie zdobywało się własnoręcznie… w najbliższej Biedronce – jednak w każdej chwili można się było spodziewać przepraw bagiennych, przymusu spędzenia nocy poza obozem w ulewnym deszczu itp.).  Wspomnienia z tamtych dni należą do najlepszych w moim życiu, a poznani tam ludzie, do najfajniejszych jakich znam. I najbardziej porąbanych. W ogóle macie też takie wrażenie, że ludzie, dla których najlepszą formą spędzania czasu (żeby nie powiedzieć całego życia) jest podróżowanie w każdy możliwy sposób (pieszo, autostopem, jachtem, czymkolwiek innym), są zdrowo rąbnięci? Każdy podobnie i jednocześnie na swój własny sposób? To tworzy z nas pewną brać, powiedziałbym nawet rodzinę. I w niesamowity wręcz sposób dodaje klimatu wszelkim wyprawom. Spotkają się tacy we wspólnym pokoju w górskim schronisku (jak lokum oferuje tylko i wyłącznie wygodne pokoiki jedno lub dwuosobowe, każdy z łazienką, to nie jest schronisko – co najwyżej hotel górski. Prawdziwe schronisko to takie gdzie śpi się w dwudziestoosobowym pokoju, często na ziemi, na karimacie we własnym śpiworku. Gdzie jest jeden kibel na wszystkich, a jedyny prąd, jaki można tam dostać, to ten z baterii ze swojej latarki), każdy ze swoim bagażem doświadczeń i przygód i już człowiek wie, że się dziś nie wyśpi. Ta noc minie na śpiewaniu starych, turystycznych piosenek lub na opowieściach o tym, co komu się przydarzyło na jego drodze. A potem rankiem każdy wstanie i walcząc z niedospaniem rozejść się każdy w swoim kierunku po to, aby znów wędrować przed siebie górskim traktem. I każdy jest szczęśliwy. Czegoś takiego nie zrozumieją zwykłe mieszczuchy. Wszyscy zaganiani, pogrążeni w swoich sprawach do tego stopnia, że zapominają o najprostszych rzeczach, takich jak otwarcie do kogoś gęby, chociażby do tego, kto stoi obok w autobusie. Bo i po co?
Wspinaczka

Na bagnach
Przemoczeni ludzie, wywrócone i zatopione kajaki - czyli spływ kajakowy też może być ekstremalny


Ognisko - najlepszy przyjaciel wędrówek

Czasem śpi się w szałasie...
.... a czasem w jaskini....
...albo pod chmurką
Chociaż oczywiście standardowo śpi się w namiotach. Po prawej na dole widać naszą zaawansowaną technologicznie
kuchnię obozową
Gdzie by się nie spało, sen musi być bezpieczny :)
Land Rover - terenowy sprzęt, który nie zawiedzie w każdych warunkach.... Chyba... No dobra, saperka do jego wykopywania też się przyda :)
Obozy przetrwania skończyły się dla mnie za tak nagle i niespodziewanie jak zaczęły. A to za sprawą drugiej życiowej pasji, która zawsze gdzieś tam we mnie siedziała, a teraz nagle eksplodowała – tak jak granat z opóźnionym zapłonem.  A tym czymś było żeglarstwo. Pamiętam jak jako mały brzdąc, któremu ledwie oczy wystają ponad stół,  pływałem gdzieś na jakimś kąpielisku nad jeziorem, między pomostami, udając, że jestem statkiem, który przewozi pasażerów.  A jeśli gdzieś na jeziorze akurat przepływała jakaś żaglówka, to zatrzymywałem się i z rozdziawioną paszczą podziwiałem ów jacht i marzyłem, że kiedyś sam stanę za sterem takiego i pożegluję poprzez wodną toń. I nagle wylądowałem na kursie, a potem nim się spostrzegłem, zdałem egzamin i odebrałem swój pierwszy patent. Niedługo potem pakowałem swoje graty na pierwszy rejs po pięknych mazurskich jeziorach…

s/y OLA - nasz jacht
W kabinie bywało ciasno - ale zawsze wesoło
Cała nasza flota z tamtego rejsu.
A jak się żeglowało...
I te imprezy w portowych tawernach.... (tutaj: tawerna Zęza w Sztynorcie)
W śluzach zawsze jest tłoczno (tutaj: śluza Guzianka - chyba najpopularniejsza śluza na Mazurach)
Czasem bywa burzowo i niebezpiecznie.
Ale prowadzenie jachtu to czysta frajda.
I te mazurskie zachody słońca...
Względy finansowe nie pozwoliły mi na połączenie rejsów i obozów przetrwania i z tych drugich musiałem niestety zrezygnować. Jednak los był dla mnie łaskawy. W szkolnej ławie poznałem niezwykłego człowieka – wiecznego marzyciela, niespełnionego podróżnika i co najważniejsze kompletnego idiotę. Dokładnie takiego jak ja. To uczyniło nas najlepszymi kumplami. I on nie pozwolił mi zapomnieć o moim plecaku i radochy z trzydziestokilometrowego marszu. Udowodnił mi też, że przejście kilkuset kilometrów z plecakiem nie jest niczym szczególnie trudnym, a w doborowym towarzystwie jest to genialna zabawa.
Czasem bywało trudno
A na ogół po prostu się szło
Ale zawsze znajdzie się czas na odpoczynek
Noc też trzeba jakoś spędzić
Każda wyprawa do przede wszystkim fantastyczni ludzie...
...wspaniałe widoki...
...i ciekawe miejsca
Były momenty, gdy trzeba było wędrować nocą
Czasem brakowało sił i część trasy trzeba było pokonać autobusem.... lub złapać stopa.
Ale wesoło było zawsze... Śpiewanie (czyt. darcie mordy) w autobusie? A czemu nie? I co z tego, że gapią się na nas jak na debili?
Ale cośmy widzieli, to nasze.
Bo najpiękniej jest zawsze na szczycie...
I tak sobie wędrowaliśmy przez świat, realizując coraz bardziej powalone projekty, aż w końcu pewnego dnia przyszedł mi pewien pomysł. „Słuchaj Osin”, powiedziałem „może założymy jakiegoś bloga czy stronę WWW o naszych wyprawach?”. Osin też uważał, że to jest dobry pomysł. Zatem po kilku dniach z nosem przyklejonym do monitora spędzonych nad zabawą z Bloggerem powstał nasz mały zakątek internetu: „NaRysuj swoje marzenia”. Potem ewoluował do obecnej, znanej Wam postaci.
Koniec roku to doskonały moment, aby spojrzeć na chwilę za siebie, powspominać stare przygody i oczywiście zrobić podsumowanie. Razem zorganizowaliśmy i wykonaliśmy kilka ciekawych projektów wędrowniczych: wędrowaliśmy spod zamku w Będzinie do zamku w Krakowie, zrobiliśmy naszą własną, maleńką, czteroosobową pielgrzymką do Częstochowy, pokonaliśmy prawie 50 km w ciągu jednego dnia w ramach „Marszu Dwóch Zamków” (Ogrodzieniec – Będzin), w końcu zdobyliśmy Rysy, zaczynając naszą wspinaczkę w Częstochowie. Oprócz tego szereg pomniejszych wypadów pieszych i żeglarskich. Czego się nauczyłem (nauczyliśmy) w czasie tych wypraw? Przede wszystkim, że podróż jest ważniejsza niż sama podróż. Nie zawsze się uda wejść na sam szczyt, czy dotrzeć do końca planowanej trasy. Czasem braknie sił, czasem nawali sprzęt, a czasem plany legną w gruzach przez czynniki niezależne od nas – np. nieciekawa pogoda mocno zwiększająca ryzyko. Jesteśmy jednak uparci. I przez to jesteśmy bogatsi w doświadczenie, lepiej znamy teren. Dzięki temu lepiej się przygotujemy, a potem oczywiście tutaj wrócimy.
Czego jeszcze się nauczyliśmy? Że jeśli przejdziesz z kimś kilkaset kilometrów, to poznasz go lepiej niż przez kilka lat znajomości. Tak samo, jak przyjdzie Ci spędzić z nim tydzień na ciasnym pokładzie jachtu. Że czasem trzeba zrobić krok do tyłu, żeby potem móc zrobić dwa do przodu. Tego się dowiedziałem, będąc na ściance wspinaczkowej, gdy zorientowałem się, że lewą ręką nie mam się czego chwycić (prawa w tym czasie spoczywała sobie na uchwycie). Gdybym miał lewą rękę na tym uchwycie, to prawą mógłbym wygodnie się chwycić następnego uchwytu i podciągnąć wyżej. Żeby naprawić błąd, musiałem opuścić się do klamy poniżej. A potem już jakoś poszło i koniec końców dotarłem do końca.
Ostatnia i chyba najważniejsza lekcja to, że zgubienie szlaku otwiera przed Tobą nowe drogi i miejsca, o których byś normalnie nie wiedział. Nie zawsze to tak działa, czasem można wpakować się w tarapaty, a czasem okryć coś ciekawego.

Tymczasem powoli zbliża się nowy, 2015 rok. A my mamy coraz to nowe pomysły. A tu powtórzyć SOG, a tu Drakuliada, a tu coś, a tam coś. Mnie też z głowy nie wychodzi projekt pewnego rejsu, ale tym będziemy się martwić już w przyszłości. Niewątpliwie będzie o czym pisać na blogu. ;)


~Czarek

niedziela, 16 listopada 2014

Czerwone Wierchy, listopadową porą.

Sezon na wyprawy w Tatry trwa od czerwca do końca września. Przynajmniej teoretycznie: świeci słońce i jest gorąco. Jednak lato oznacza również burze, niestabilną pogodę i tłumy turystów (oraz "turystów" w klapeczka i sandałach na Giewoncie i nie tylko).
Natomiast listopad kojarzy się wszystkim z jesienną słotą i zimnem. Mniej doświadczeni turyści widzą oczami wyobraźni przeróżne wizje listopadowych Tatr: śnieżyce, temperatury -40 stopni, niedźwiadki zmieniające kolor na biały oraz lawiny zapierniczające pod górę. Jest to oczywiście nieprawda. Owszem, śnieg spaść może już w październiku, ale równie dobrze może go nie być nawet na początku grudnia. Niedźwiedzie już dawną śpią, a temperatury utrzymują się w okolicach zera. 

***
Na początku października zapisałem się do studenckiego klubu wysokogórskiego - SAKWA (Sekcja Akademicka Klubu Wysokogórskiego AGH). Jak co roku, w połowie listopada odbyć się miała impreza integracyjna w schronisku w Dolinie Chochołowskiej. Przez dobry tydzień monitorowałem pogodę w górach. Przez Tatry przetoczył się halny, topiąc cały śnieg. Widok z kamerek zapowiadał świetne warunki.
Na imprezę ostatecznie nie dotarłem, gdyż musiałem wracać do domu, aby załatwić kilka spraw, ale spędziłem bardzo produktywny piątek, spacerując po Tatrach.

***

Data: 14-15.11.2014 r.
Trasa: Zakopane dw. PKS - Krupówki - Kuźnice - Polana Kalatówki - Schronisko na Kondratowej Hali - Kondracka Przełęcz (1725 m n.p.m.) - Giewont (1894 m n.p.m.) - Kondracka P. - Kondracka Kopa (2005 m n.p.m.) - Małołączniak (2096 m n.p.m.) - Krzesanica (2122 m n.p.m.) - Ciemniak (2096 m n.p.m.) - Chuda Przełączka (1850 m n.p.m.) - Tomanowa Dolina - Schronisko na hali Ornak - Dolina Kościeliska - Kiry

Długość: 20,5 km + 5,6 km (powrót z gór)
Czas przejścia: ok. 11 godzin

Na początek, kilka słów o moim ekwipunku:
Odzież:
  • buty trekkingowe,
  • skarpety narciarskie,
  • kalesony narciarskie,
  • koszula termoaktywna narciarska,
  • bluza,
  • kurtka "wiatrołapka",
Inne:
  • prowiant (pasztet, kabanosy, sucharki, batoniki, czekolada),
  • woda, napoje energetyczne,
  • czołówka Petzl Tikka,
  • Mapa Tatr wyd. ExpressMap, laminowana.
Tak przygotowany mogłem ruszać na szlak. Aby zdążyć przed zmrokiem, musiałem wyjść wcześnie rano. Po wyjściu z akademika udałem się do sklepu całodobowego, gdzie zakupiłem prowiant. Następnie udałem się na dworzec autobusowy w Krakowie, aby złapać pierwszego Polskiego Busa o 4:00 nad ranem. Po wątpliwej jakości drzemce i dwóch godzinach jazdy znalazłem się na dworcu autobusowym w Zakopanem. Było dużo zimniej niż w Krakowie. Przeszedłem na Krupówki, gdzie nie spotkałem żywej duszy. Pół godziny marszu później znalazłem się w Dolinie Bystrej, u wejścia do TPN-u.

Krupówki, tylko dla mnie :)

Wejście do parku.
Schronisko! A to oznacza kawę ;)
Polana Kalatówki.
Na horyzoncie główna grań.
Ścieżka przez las.
Na Hali Kondratowej.
 W końcu las skończył się, a ja znalazłem się na hali w Dolinie Kondratowej. W tutejszym schronisku zrobiłem sobie przerwę na kawę. Od tego miejsca szlak stawał się bardziej stromy i zakosami, wśród kosodrzewiny, wiódł na Przełęcz Kondratową, łączącą Giewont z główną granią. Podejście dało mi w kość. Po raz pierwszy wlazłem tak wysoko z pełnym obciążeniem.

Schronisko na Kondratowej Hali

Już widać szczyt ;)
Cisza i spokój. Intymne obcowanie z górami.
Wyłaniają się Tarty Wysokie.
Byle w górę.
Jeszcze chwilka...
Widok z przełęczy.
Jeszcze trochę podejścia na Giewont.
Zrównałem się z Babią Górą.

Na Kondratowej Przełęczy (1725 m n.p.m.) zrobiłem sobie postój na złapanie oddechu i podziwianie widoków. Każda kropla potu była warta wejścia tak wysoko. Pomimo że na szlaku pojawili się pierwsi turyści, wciąż panował spokój. Zero wiatru, trochę chmur. Po prostu piękna pogoda.

Szlak wspinał się dalej na szczyt Giewontu, po drodze mijając Wyżnią Kondracką Przełęcz, by w końcu doprowadzić mnie do łańcuchów. W rejonie kopuły szczytowej, szlak tworzy jednokierunkową pętlę, ubezpieczoną łańcuchami. Kierunek ruchu jest przeciwny do ruchu wskazówek zegara.

Widok na Giewont z Wyżnej Kondrackiej Przełęczy (1765 m n.p.m.)

Jak byk jest napisane, w którą stronę iść, a ludzie i tak się mylą ;)

Początek biżuterii.

Skałki.

Zakopane z Giewontu.

Krzyż.

Ja na szczycie Giewontu (1894 m n.p.m.) - najwyższego szczytu Tatr Zachodnich, znajdującego się w całości w Polsce.

 Wejście po łańcuchach nie sprawiło mi żadnego problemu. Po tegorocznym wypadzie na Rysy były dziecięcą igraszką. Oczywiście nie oznacza to, że jest tam zupełnie bezpiecznie. Należy zachować czujność! Skały są śliskie i gdyby nie stopnie wyryte w niektórych miejscach byłoby ciężko. Mimo że było grubo po sezonie, na Giewoncie nie byłem sam. Oprócz mnie na szczycie znalazło się około sześć osób, w tym dwóch panów, którzy zrobili mi zdjęcie. Jednak było to niczym w porównaniu z tym, co się dzieje latem... pozostawię tę kwestię bez komentarza ;).

Po krótkim pobycie na szczycie ruszyłem w dół. Przede mną kolejny punkt programu - Czerwone Wierchy. Aby dostać się na grań, musiałem zejść tą samą drogą do Kondrackiej przełęczy i żółtym szlakiem wspiąć się na Kondracką Kopę. Po raz kolejny, ciężki plecak okazał się przekleństwem. Technikę wspinaczki miałem następującą: upatrz sobie charakterystyczny kamień mniej więcej 20 m przed tobą, podejdź do niego, chwila na złapanie oddechu, powtórz. Pomimo problemów i szybko zużywającej się wody, udało mi się zdobyć mój pierwszy 2-tysięcznik z plecakiem.

Widok na Kondracką Kopę (2005 m n.p.m.) z Wyżniej Przełęczy Kondrackiej.

Giewont w całej swojej okazałości.


Widok na Tatry Wysokie.

Granica polsko-słowacka.

Kondracka Kopa zdobyta!

Od Kondrackiej Kopy zaczynają się Czerwone Wierchy. Muszę popracować nad kondycją. Kilka niecenzuralnych słów poleciało pod adresem czerwonego szlaku, który nie mógł się zdecydować czy idzie w górę, czy w dół ;). Jednak było warto. Szlak jest przepiękny.

Małołącka Przełęcz (1924 m n.p.m.) i Małołączniak (2096 m n.p.m.) a  na drugim planie Krzesanica (2122 m n.p.m.)

Małołącniak (2096 m n.p.m.)

Giewont ze stoków Małołączniaka.

Prawie szczyt!

Na szczycie Małołączniaka (2096 m n.p.m.)

Znowu w dół i w górę. Kozice na Litworowej Przełęczy (2037 m n.p.m.).

Kozice - symbol TPN.

Cicha Dolina Liptowska (Ticha dolina).

Cień Krzesanicy na Małołączniaku. Litworowa Przełęcz w pełnej krasie.

Kopczyki na szczycie Krzesanicy -  najwyższego szczytu Czerwonych Wierchów (2122 m n.p.m.).

Tatry Zachodnie. Pośrodku - charakterystyczny Kominiasrki Wierch (1829 m n.p.m.), najwybitniejszy szczyt Tatr Zachodnich. 

Szlak na Ciemniak.

Skaliste śąciany Mułowej Przełęczy. Krzesanica w pełnej krasie.

Ciemniak. Początek zielonego szlaku do Doliny Kościeliskiej.
 Zmęczony siadłem na kamieniu na szczycie Ciemniaka, podziwiając zachód słońca nad Tatrami Zachodnimi. Nie trwało to długo, gdyż musiałem jak najszybciej zejść do schroniska. Ruszyłem więc w dół, tak zwanym Twardym Grzbietem. Czerwone Wierchy zaliczone. ;)

Czas iść w dół.

Czerwone Wierchy i Giewont ze stoków Ciemniaka.

W dół Twardym Grzbietem.

Na Chudej Przełączce (1851 m n.p.m.)

Chuda Turnia (1858 m n.p.m.)
Na Chudej Przełączce, szlak zielony odbija w dół i prowadzi do Tomanowej Doliny i dalej do Schroniska na Hali Ornak. Tam też szedłem. Zbliżający się zmrok popędzał mnie.

Ścieżka trawersuje zbocze.

Dolina Tomanowa.

Zejście było długie i mozolne. Gdy w końcu dotarłem do Doliny Tomanowej było już ciemno. Z czołówką maszerowałem szybko ścieżką, ciemnym lasem, ciesząc się, że niedźwiedzie już śpią. Po ponad godzinnym marszu nierówną kamienistą drogą, dotarłem w końcu do dna Doliny Kościeliskiej. Tam, w schronisku  zjadłem porządny obiad i położyłem się spać.

***
Następnego dnia czekała mnie pobudka o 5:30 rano, gdyż chciałem zdążyć na autobus odjeżdżający z Kir o 7:15. Zebrałem się po cichu i wyszedłem ze schroniska w ciemność. Tym razem czołówka działała tylko przez pół godziny, gdyż bardzo szybko zrobiło się jasno, a ścieżka była prosta i szeroka.

Nieco spanikowałem, bo według rozpiski czasów przejścia na mapie wychodziło, iż spóźnię się o 10 minut na autobus. Na szczęście, czasy przejścia są podawane z pewnym zapasem czasowym i koniec końców dotarłem na przystanek 20 minut przed odjazdem autobusu.
Robota Halnego. Połamane drzewa zasypały Ścieżkę na Reglami między dolinami Kościeliską i Chochołowską, przez co szlak ten jest zamknięty do odwołania.

Wyżnia Kira Miętusa - polana, bacówki, a przede mną przełom skalny zwany Bramą Kantaka.

Rzut oka za siebie na Dolinę Kościeliską z Bramy Kantaka.

Kiry.
  Moja wycieczka skończyła się, wcześniej niż planowałem (Miałem zamiar łazić cały weekend), ale jestem bardzo zadowolony. Jesienną wycieczkę po Tatrach polecam każdemu, oczywiście w granicach zdrowego rozsądku i przy dobrej ocenie swoich możliwości i dobrej pogodzie.

~Osin