poniedziałek, 2 listopada 2015

Inauguracja sezonu jesiennego: Luboń Wielki.


A dziś to tylko taki krótki spacer integracyjny. Nic szczególnego, poza niestandardowym autorem tej relacji. Po długim czasie w końcu zgadałem się z Osinem na jakiś wypad w góry i wypadliśmy. 5 października br. był jak znalazł – inauguracja akademicka oznaczała godziny rektorskie. Termin zatem wpadł sam. Cel wymyślił Osin.
Kilka dni wcześniej spotkaliśmy się na obiedzie w kuchni w akademiku na, można powiedzieć, burzy mózgów.

Mózgu.  
Kuba miał tyle pomysłów, że jednak zostawiłem wszystko w jego rękach i wziąłem raczej bierny udział w organizacji wyjazdu.
***
Zbierałem się niezwykle długo, bo mieliśmy aż trzy godziny poślizgu. Chcąc dojechać szybciej na Małopolski Dworzec Autobusowy, próbowaliśmy rozwikłać zagadkę jak wypożyczyć rower miejski, co zdecydowanie nas przerosło o tej porze i skłoniło do rozgrzewki w postaci spaceru na dworzec. Po dojściu na miejsce musieliśmy zaczekać na Karola. Tam spotkaliśmy dwóch losowych gostków – lub nawet nie tyle spotkaliśmy, ile się napatoczyli.  Pierwszy to prawdziwy oryginał i myślę, że spokojnie można by mu było poświęcić osobny artykuł – tu jednak wspomnę tylko o tym, że docenił nas za czytanie książek. Zrobiło na nim też wrażenie, że wiemy gdzie leży Alwernia, ostatecznie wyznał, że widzi za sobą śmierć. Tu pojawia się coś, co chyba jest pierwszym dobrym omenem (nie, może nie to, że widzi za sobą śmierć) – zapytany, czy za nami jest śmierć – odpowiedział: „Za Wami? Nie.”. Drugi natomiast też był nieprzeciętny, ale już nie tak pozytywnie, bo interesownie. Po szybkiej wymianie zdań i przekonaniu nas, że nie potrzebuje pieniędzy, poprosił nas o pieniądze na bilet – w cudzysłowie lub bez, nie wiem, nie interesowało nas to specjalnie, bo i tak mieliśmy odliczoną kieszeń. To była dość krótka rozmowa, jak można było się spodziewać. Wkrótce dołączył do nas Karol i zapakowaliśmy się do busa, zmierzającego do Rabki Zdrój.

Pogoda przednia nie była, ale zła też nie. Zawsze mogło lać, a tak – były tylko mgły.
Po wyjściu z busa rzuciłem się na cukiernie, pewnie przez brak porządnego śniadania. Reszta poszła za mną i też wylądowali z karpatką w łapach. Zjeść, a potem jeszcze tylko znaleźć jakąś mapę, zrobić jej zdjęcie i można iść. Problemu nie było, ruszyliśmy szybko.  
Początek wycieczki.
Wychodzimy z miasta.
Nasz cel, Luboń Wielki (1022 m n.p.m.) w zasięgu wzroku.
Problem z trasą pojawił się bardzo szybko, bo oznaczenia szlaków były kiepskie. Na środku łąki droga rozchodziła się w dwie strony, a my łamiemy sobie głowy co z tym zrobić (zdjęcie mapy i sama mapa nie była dość dokładna, by to ustalić). Poudawaliśmy, że myślimy, umówiliśmy się, że podjęliśmy świadomy wybór drogi i poszliśmy gdziekolwiek (w lewo). Drogi na całe szczęście się połączyły, pokazało się jakieś oznaczenie i kontynuowaliśmy.  
Gdzie teraz?
Pierwszym checkpointem była pewna wieża widokowa na Królewskiej Górze. Po zrobieniu kilku zdjęć ruszyliśmy w dół stokiem narciarskim. Widok był niezły, ale trasa nieprzyjemna, bo po stromym, błotnistym zboczu.
Widok na Zachód. Z mgieł wyłania się Beskid Żywiecki.
Masyw Lubonia.
Karol na szczycie wieży.
Schodzimy w dół...
...po stromym stoku narciarskim.
Po dojściu do dzielnicy Zaryte, przeszliśmy kawałek szosą i zrobiliśmy postój w sklepie. Kuba i Karol kupili pieczywo i kiełbasy, ja natomiast się wstrzymałem, kupiłem tylko batonik. Za chwilę wytłumaczę dlaczego. Po kolejnym odcinku wzdłuż drogi mogliśmy skręcić na żółty szlak, gdzie przeszliśmy do meritum spaceru, czyli podejścia na Luboń Wielki. 
Raba.

Kolej transwersalna.

Szosa nr 28 w Rabce Zaryte.
Początek podejścia.
Jeszcze tylko jedna przerwa – i teraz role się odwracają: tym razem to ja się objadam, a inni patrzą. Kuba zasugerował, żebym temu tematowi poświęcił szczególną uwagę. Po oddaleniu się od zabudowań wyciągnąłem z plecaka kuchenkę wojskową z racji żywnościowej SRG – to tak naprawdę kawałek blachy, rozmiarów około 10 na 15 cm z nacięciami, które wykorzystuje się do powyginania tej blachy tak by utworzyć miniaturowe palenisko, do którego wkłada się paliwo turystyczne w tabletkach, a na którym stawia się konserwę. Przez swoją niestabilność gotowanie na niej jest bardzo niewygodne, ale sama kuchenka z paliwem waży i zajmuje tyle co nic, więc ogólnie jest niezłym pomysłem. Pewnie niektórzy pierwszy raz słyszą o konserwach na ciepło. Odgrzana konserwa z pieczywem (nawet jeśli to byle jaka bułka) może być substytutem jednego dania, a poza tym prawie każda konserwa na ciepło smakuje dobrze, co mówię jako człowiek bardzo wybredny w temacie tego typu produktów. 
Palenisko przygotowane do użytku.
Chwilę po zjedzeniu na szlak wjeżdża traktor i trzeba się było szybko zbierać, bo gotowałem na środku polnej drogi. Była to dobra motywacja, by ruszyć w dalszą drogę. Dalej było już tak naprawdę tylko stromo pod górę. Próbowaliśmy ustalić odległość do szczytu z mojego znaleźnego zegarka outdoorowego, który bez kalibracji okazał się skuteczniejszym depresantem niż wysokościomierzem, kiedy to wskazał nam wysokość szczytu kilkadziesiąt metrów wysokości względnej poniżej prawdziwego szczytu. Ponadto zgubiliśmy szlak żółty. GPS w telefonie pomógł nam nieco, lecz koniec końców znaleźliśmy się na szlaku niebieskim.
Długa droga w górę.
Szczyt Lubonia Wielkiego (1022 m n.p.m.)
Widok na Strzebel (977 m n.p.m.).
W schronisku jak w schronisku, odrealniona atmosfera. Zjedliśmy świetny żurek, a po obiedzie chwyciliśmy za gitarę i zagraliśmy kilka utworów, do których śpiewania dołączył się też gospodarz.
Schronisko PTTK na Luboniu Wielkim. Karol przegląda księgę gości.
Nasz wpis do księgi gości. ;)
Polecamy miejscowy żurek. ;)
Na ścianie widnieją wszelakie odznaki i zdjęcia gości.
Również Karol do nich dołączył. ;)
Zrobiliśmy sobie jeszcze kilka zdjęć i poszliśmy w dół w kierunku przełęczy Glisne. Mglisty dzień zamknął ładny w swojej łagodności zachód słońca. Po drodze minęliśmy sporo pastwisk, tu jakaś koza, tam krowa, tam coś jeszcze. Jedna z krów pozwalała sobie na wycieczki osobiste adresowane do Karola, ten natomiast nie puszczał płazem, gdy zwierzę obrażało jego rodzinę i wymierzał raz za razem siarczyste riposty. ;)
Pamiątkowe zdjęcie.
Drogowskazy. Początek Małego Szlaku Beskidzkiego (137 km).
Na MSB.
Nie ma to jak wieczorny spacer po lesie.
Czasem bywa stromo.
Zachód słońca.
Schodzimy do Przełęczy Glisne.
Strzebel w całej okazałości.
Na horyzoncie chmury straszą, przesłaniając nam widok na Beskid Wyspowy.
Każdy się czasem męczy. ;)
Chwytamy ostatnie promienie słońca.
Na przełęczy Glisne (634 m n.p.m.).
Lada chwila dojdziemy do Mszany.
Kawałek asfaltem...
...później znowu polami.
Raba ponownie.
Z busem mieliśmy niemałe szczęście. Gdy doszliśmy do Mszany Dolnej, musieliśmy jeszcze poszukać dworca autobusowego. Byłoby gorzej, gdybyśmy nie spotkali przechodniów, którzy udzielili nam wskazówek jak tam dotrzeć. Szybkim krokiem przyszliśmy na styk i nawet nie musieliśmy czekać. Zadowoleni, ale na pewno zmęczeni, wróciliśmy do Krakowa.

Gościnnie,
Wojciech Łata


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz