środa, 2 grudnia 2015

"Kiedy ranne wstają zorze..."

Podobno spontaniczne wyjazdy są najlepsze. Siedzisz sobie w domu/akademiku i zastanawiasz się co zrobić ze swoim życiem, aż tu nagle ktoś proponuję ci zrobienie czegoś szalonego. Sporo ludzi w takim momencie popuka się po głowie albo znajdzie milion wymówek. Drugi typ osób to ci, którzy zdecydują się w ciągu kilku sekund. Należę zdecydowanie do tych drugich. ;)

***
W Czwartek po południu Wadim, jeden z członków SAKW-y, zaproponował wypad dla chętnych na Babią Górę. Co takiego specjalnego było w tym wyjeździe? Był to wyjazd nocny...

O godz. 20:00 stawiłem się zwarty i gotowy na cotygodniowym slajdowisku. Tam zgadałem się z dwoma innymi sakwowiczami, że pojedziemy razem busem. Niestety spóźnili się i koniec końców busem pojechałem sam. Z resztą ekipy miałem spotkać się w Markowych Szczawinach.

Byłem ostatnim pasażerem jadącym tak daleko. Kierowca wysadził mnie w Suchej Beskidzkiej, gdzie jego kolega zabrał mnie drugim busem do Zawoi. Kwadrans przed północą wysiadłem na przystanku Zawoja Policzne. Oprócz kilku budynków i stoków narciarskich nie było tu nic. Znajdowałem się na skraju cywilizacji. Dalej ciemna szosa wchodziła w gęsty las. Kierowca nawrócił i zniknął za zakrętem, a ja zostałem sam, wyruszyłem więc za potrzebą na pobliską polanę. Ogarnął mnie oszałamiający widok: tysiące gwiazd zdobiły firmament nieba. Miriady świetlistych punkcików błyszczały i mrugały w moją stronę. Wszechświat uśmiechał się do mnie. Czas iść - pomyślałem i ruszyłem w górę Szosy Karpackiej.
No to wio!
Lecim w las...
Póki szedłem drogą, czułem się całkiem swojsko, pomimo że z obu stron otaczał mnie ciemny las. Podziwiałem gwieździste niebo i maszerowałem, stukając cholewami o asfalt. W końcu dotarłem do miejsca, gdzie szosa zakręcała rozpoczynając swój serpentyniasty podjazd do przełęczy Krowiarki. Idąc dalej drogą, nadrobiłbym co najmniej kilka kilometrów. Po chwili wahania ruszyłem niebieskim szlakiem wgłąb lasu. Szedłem jak najszybciej się dało, choć przy co stromszych podejściach łapała mnie zadyszka. Każdy ruch w krzakach, każdy dziwny dźwięk przyprawiał mnie o dreszcze. Spotkanie z wilkiem/niedźwiedziem/yeti nie było czymś, o czym marzyłem. W końcu wtarabaniłem się na przełęcz Krowiarki (1012 m n.p.m.). Tędy szosa przecina grzbiet Beskidu Żywieckiego i opada w stronę Podhala. Jest to najwyżej położona przejezdna droga w Polsce.
Witamy w BgPN.
 Na ławeczce przy zamkniętej kasie biletowej zrobiłem sobie krótką przerwę "śniadaniową". Kilka kostek czekolady i kabanos postawiły mnie na nogi. Stanąłem na rozstaju szlaków. W lewo czerwony szlak wiódł grzbietem prosto na szczyt Diablaka. To najpopularniejsza trasa wśród turystów. Na przełęcz można podjechać samochodem i na spokojnie pokonać ostatnie kilkaset metrów przewyższenia. Ja jednak skręcałem w prawo, niebieskim. Droga do schroniska była prosta pod względem kondycyjnym - cały czas wiodła tzw. Górnym Płajem. Prawie dwie godziny marszu po płaskiej i równej drodze były niczym niedzielny spacer. W dzień.  W nocy to co innego. Środek nocy to nie najprzyjemniejsza pora na spacery w sercu jednego z najdzikszych obszarów w okolicy. Z duszą na ramieniu ruszyłem w stronę schroniska. W pewnym momencie moją drogę przeciął lis, przyprawiając mnie chwilowo o zawał serca. Aby umilić sobie ten niemiłosiernie dłużący się odcinek, złamałem podstawowy punkt regulaminu o niehałasowaniu i na komórce puściłem muzykę. Skoczne kawałki Dikandy dodawały mi otuchy. Kolejny zakręt, kolejna polanka, kolejny szmer w krzakach... i tak przez półtorej godziny. W końcu dotarłem na Zakręt Ratowników - odejście Perci Akademików od niebieskiego szlaku. Stąd do schroniska jest kwadrans drogi.
Zakręt Ratowników.
 W końcu zasiadłem na ławeczce w holu schroniska, czując rozpływające się po całym ciele ciepło i błogie uczucie ulgi. Zdrzemnąłem się na chwilę. Obudził mnie gwar ludzi wchodzących do schroniska.  Tak, to reszta sakwowiczów dotarła do schroniska. Kilkunastoosobowa grupa zeszła do Mordoru, czyli kuchni turystycznej. Po chwilowych próbach grania w gry typu  Czarne Historie i zaparzeniu herbaty, każdy przybił przysłowiowego gwoździa i zrobiło się cicho...
Spać...
Mroczna sylwetka królowej.
Kilka minut przed 5:00 pobudziliśmy się i po szybkiej zbiórce przed schroniskiem, ruszyliśmy w górę, czerwonym szlakiem. Najpierw łagodnie lasem, potem po kamienistych stopniach, stromym podejściem. Byle do góry, byle w stronę gwiazdozbioru Oriona, który wskazywał drogę. Z każdą minutą gwiazdy bledły, niebo szarzało i coraz to nowe szczegóły docierały do oczu. Zaczynało świtać. Zza drzew wyłoniły się światła Zawoi, śpiącej daleko w dole. A my pięliśmy się do góry. Na przełęczy Brona (1408 m n.p.m.) rozpoczęliśmy marsz grzbietem w kierunku szczytu.
Uśpione Podhale skryte w woalu chmur i postrzępione Tatry.
Szeroka ścieżka wiodła wzdłuż granicy, korytarzykiem wyrytym wśród kosodrzewiny. Szło się w miarę płasko, ale od czasu do czasu grzbiet podnosił się stromo i kilka-kilkanaście metrów. W końcu opuściliśmy piętro kosodrzewiny i wkroczyliśmy na kamienistą pustynię, tylko z rzadka porośniętą mchem. Zerwał się ostry wiatr. Przed nami wyrosła kopuła szczytowa Diablaka. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów wspinaczki po skalnych płytach i szczyt...

***
Złoto wystrzeliło z horyzontu niczym łuna jakiegoś wielkiego pożaru. Gdzieś w oddali pierwsze promienie słońca oświetlały już strzelistą grań Tatr Bielskich. Ciepło słońca tańczyło na Hawraniu, a  ja chłonąłem tę chwilę, stojąc w bezruchu. Każdy z nas kontemplował piękno tej chwili. Na wschodzie Ćwilin, Śnieżnica, Lubogoszcz i Luboń wystawały z morza porannych mgieł, nie pozostawiając wątpliwości co do genezy nazwy Beskidu Wyspowego. 

Byłem zmarźnięty, zmęczony i marzyłem tylko o moim ciepłym łóżku, które czekało na mnie w akademiku,  jednak jednego mogłem być pewny: byłem szczęśliwy. 

Bo są takie chwile, dla których po prostu się żyje...
Herbatka na szczycie. ;)
Wstaje...
...dzień.
(Fotografie wschodu dzięki uprzejmości W. Stanka)

"Bo z góry widać więcej..."

~Osin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz