wtorek, 20 marca 2018

Szlak Karpacki - Cz. 2: Łemkowyna


CZĘŚĆ II

ŁEMKOWYNA


"Łemkowie
rodzinna ziemia woła
gdzie dzikie chaszcze
gdzie ślady domostw
pozostały
siedliska nowe wznoście

Na wzgórzach płonie ogień święty
pradziadów waszych
na połoniny skrzydłach śpiewnych
jest miejsce tam dla żywych
w muzyce słowa
powroty

Łemkowie
Woła was ziemia bracia
w siną obręcz lasów
w zielone
podniebne Karpaty"

~Władysław Graban

Przybyli tu przed laty - potomkowie pasterskich Wołochów - przez wieki swej historii zrutenizowani.  Łemkowie, bo o nich mowa, przez kilka stuleci zamieszkiwali tereny Beskidu Niskiego i okolic. Dziś są porozrzucani po świecie. Obecnie na terenie Polski, narodowość łemkowską deklaruje nieco ponad 10 000 ludzi.

Przed wojną karpackie wioski tętniły życiem, historia jednak nie obeszła się z nimi łaskawie. Najpierw krwawa wojna, później tzw. "Akcja Wisła" w 1947 roku - przeprowadzona przez rząd komunistyczny na szeroką skalę akcja wysiedleńcza. Dziś tereny Beskidu Niskiego i Bieszczad należą do jednych z najbardziej wyludnionych regionów Polski. Wydarzenia sprzed 70 lat budzą olbrzymie kontrowersje - ilu ludzi, tyle opinii, nierzadko bardzo radykalnych. Bolesna historia pozostawiła po sobie świat opuszczony, pełen zdziczałych sadów, cerkwisk i sadyb - świat Łemkowyny - dziś spokojnej i dzikiej krainy, nieskażonej jeszcze masową turystyką, przepełnioną aurą tajemniczości i niewysłowionego smutku i nostalgii. 

O Łemkach i Łemkowynie napisano już wiele, jednak nie zrozumie tej przejmującej atmosfery burzliwej i smutnej przeszłości, ten kto nigdy nie odwiedził Beskidu Niskiego. Mój szlak przecinał sam środek tej krainy...

26.07.2017

Obudziłem się około godziny ósmej, gdy promienie słońca zmieniły mój namiot w piekarnik. Szybko rozsunąłem suwak i wyczołgałem się na wilgotną od rosy trawę. Przywitało mnie błękitne niebo i para wznosząca się leniwie nad taflą jeziora.

Zwinąłem namiot, spakowałem mandżur i ruszyłem przed siebie, pocąc się w coraz bardziej palącym słońcu. Tak jak sądziłem, podejście na Suchą Homolę dało mi w kość: strome, a na dodatek wciąż śliskie po wczorajszym deszczu. Wróciłem na szlak i ruszyłem na południowy wschód, w stronę Wysowej. Szlak przeciął drogę z Uścia Gorlickiego do Brunar i po krótkim przedzieraniu się na przełaj przez las, udało mi się odnaleźć ścieżkę, wiodącą długim i monotonnym pasmem Bordiów Wierchu. Jest to jeden z "rusztów" Hańczowskich Gór Rusztowych. Ta część Beskidu Niskiego składa się z ułożonych równolegle pasm, raz na jakiś czas przeciętych przełomami rzek, które raz po raz zmieniają swój bieg z doliny do doliny. Region ten jest domem dla najwyższych szczytów Beskidu Niskiego takich jak Lackowa (997 m n.p.m.), czy znajdująca się na mojej trasie Jaworzyna Konieczniańska.

Po dwóch godzinach marszu wśród buczyny ścieżka zaczęła opadać i po chwili dotarła do asfaltowej drogi, łączącej Hańczową ze Śnietnicą. Tu też po raz pierwszy Szlak spotyka się z Głównym Szlakiem Beskidzkim. Co ciekawe na tym odcinku osoby idące w Bieszczady GSB oraz SK będą szły w przeciwnych kierunkach.
W stronę Ropek. SK i GSB.

Uwaga! Płazy ;)
 Tuż przed Ropkami zrobiłem sobie krótką przerwę przy klauzie na Ropce. Leżałem chwilę na zielonej trawie, kilka metrów od drogi. Pomachało mi wtedy dwóch turystów z wielkimi plecakami. Czyżby szli GSB?
Klauza na Ropce.

Dwujęzyczny znak przy wejściu do Ropek.
 Dzisiaj Ropki są niewielką miejscowością, w której prym wiodą prywatne domy letniskowe i agroturystyki. Tu też pożegnałem się z czerwonym szlakiem i ruszyłem w stronę Wysowej Zdrój. Na moment zatrzymałem się, żeby wypić łyk wody. Dogoniło mnie dwóch mężczyzn. Po krótkiej rozmowie dowiedziałem się, że odwiedzali znajomą w jej domu letniskowym i właśnie wracają do swojego rodzinnego Nowego Sącza. Zainteresowali się moją wyprawą i stwierdzili, że odprowadzą mnie do Wysowej, wszak i tak szliśmy w tym samym kierunku.

Przyznali, że widok turysty w tym miejscu to dość nietypowy widok, co wydawało mi się dość dziwne, biorąc pod uwagę bliskość GSB i dobrze skomunikowaną (jak na tutejsze warunki) Wysową. Opowiedzieli mi, że większośc ludzi to albo tutejsi, albo przyjeżdżający do swoich "daczy" ludzie uciekający z miast. Również kuracjusze miejscowego domu zdrojowego. Ponarzekali również na to, że młodzi ludzie rzadko kiedy się ruszają i pochwalili mój pomysł. Podziękowałem, jednak stanowczo zaprzeczyłem i powiedziałem, że stan usportowienia mojego pokolenia jest lepszy niż się wydaje, a nasze rzekome uzależnienie od technologii jest w dużej mierze rozdmuchane. Gdy tak rozmawialiśmy, minęliśmy przełęcz Hutniańską i weszliśmy do Wysowej Zdrój.

Lokalnymi wodami zdrojowymi leczyli się zbójnicy już na początku XVIII w. Coroczne kąpiele odbywał tu też wojewoda Bracławski hr. Lanckoroński. W 1812 Ignacy Zychowicz wybudował tu pierwszy dom zdrojowy. Przez ponad sto lat trwała historia uzdrowiska, które jednak nie przetrwało próby czasu i po dwóch wojnach zostało zaniedbane. Dopiero w latach 60. i 70. państwowa własność przejęła Wysową i znacznie rozbudowała uzdrowisko. Z tego okresu pochodzi większość zabudowy uzdrowiskowej. 

Sama Wysowa wyrosła przy starym szlaku handlowym na Węgry. Dawniej ciągnęły przez przełęcz Wysowską karawany wiozące wino, sukna i inne dobra. Dziś jest podupadłym uzdrowiskiem, jednak dość dobrze skomunikowanym z np. Nowym Sączem.

Okazało się, że moi towarzysze mieli jeszcze trochę czasu do autobusu, poszliśmy więc razem do zdrojowej restauracji na obiad. Po sutym posiłku pożegnaliśmy się, a ja udałem się do sklepu, po drodze nabierając wody ze źródła mineralnego "Józef I". W międzyczasie trochę pokropiło, na szczęście nie była to dramatyczna zmiana pogody.
Źródło "Józef I". Woda jest ohydna, ale zdrowa. ;)
Zakupy udały się do tego stopnia, że przeklinałem siarczyście, zakładając wypełniony prowiantem plecak. Po drodze udało mi się jeszcze zgubić - skręciłem za wcześnie i musiałem się wracać. Po drodze rzuciłem okiem na drewnianą cerkiew pw. św. Michała Archanioła i ruszyłem bitą drogą w stronę lasu.
Cerkiew pw. św. Michała Archanioła w Wysowej Zdrój (1779 r.)
Szlak opuszczał wieś doliną Medwidka - niewielkiego potoku, który wypływał pomiędzy dwoma górami: Kozilcami i Wysotą, prowadząc na boczny grzbiet odchodzący od głównego grzbietu wododziałowego. Powoli zachodzące słońce poganiało mnie, gdy szedłem rozjeżdżonym leśnym traktem. Dla umilenia czasu włączyłem sobie radio na komórce. W słuchawkach odezwała się słowacka stacja - niechybny znak zbliżania się do granicy. Po drodze minąłem kilka składów drewna i jeden strumień, po czym moim oczom ukazał się biało-czerwony słupek. Granica! Przede mną 225 słupków kardynalnych do trójstyku PL-SK-UA na Krzemieńcu. Jedną nogą w Polsce, drugą na Słowacji rozpocząłem ostatnie podejście tego dnia. Na szczycie Obycza (778 m n.p.m.) coś zaszeleściło w krzakach, co wywołało w moim umyśle kawalkadę czarnych myśli: niedźwiedź? Locha z młodymi? Może to tylko lis? Nigdy się tego nie dowiedziałem, gdyż pognałem wąską ścieżką w dół. Zatrzymałem się dopiero na przełęczy Regietowskiej. Tu zamierzałem skończyć dzisiejszy odcinek, odejść ze szlaku i spędzić noc w bazie namiotowej SKPB Warszawa w Regietowie. 

Wieczór w lesie.

Granica.

Regetovske Sedlo.

Ruszyłem błotnistą drogą, która wyprowadziła mnie z lasu. Nagle zza zakrętu wyjechał... samochód! Pełen nadziei wyciągnąłem kciuka i chwilę później już jechałem z młodym małżeństwem, które wracało z wieczornego spaceru, na północ w stronę Regietowa. Wysadzili mnie pod samą bazą, tym samym zaoszczędziłem 5 km spaceru. I tak będę musiał jutro wrócić do przełęczy, ale zawsze coś. Zameldowałem się u bazowej i wykupiłem miejsce w namiocie bazowym. Na pryczach obok mnie spała dwójka, która mnie minęła przy klauzie w Ropkach. Tak jak sądziłem, szli oni w Bieszczady najsłynniejszym polskim szlakiem. Do godziny 22:00 siedziałem przy ognisku razem z obozem wędrownym, śpiewając piosenki turystyczne i chłonąc bazową atmosferę, po czym wpełzłem do śpiwora i zasnąłem snem sprawiedliwym...

27.07.2017

Obudziłem się koło godziny 7:00 i w miarę szybko ogarnąłem swój majdan, po czym po angielsku opuściłem bazę, chłonąc chłód świtu. Żwirowa droga wiodła w górę szerokiej doliny. Wczoraj z perspektywy tylnego siedzenia samochodu i wieczoru trudno było jej się przyjrzeć, dziś jednak ukazała mi się w pełnej krasie: nad szerokimi łąkami unosiła się poranna mgła. Szerokie pastwiska z rzadka poprzetykane były niewielkimi zagajnikami - to zdziczałe sady po opuszczonej wsi -  pomyślałem. Faktycznie, przed wojną był tu Regietów Wyżny, tętniąca życiem miejscowość, po której ostała się jedynie drewniana kapliczka. W dole doliny dziś mieszkają niemal wyłącznie Polacy. Podobnie jak w Ropkach, Regietów Niżny jest zbitką agroturystyk i prywatnych letnisk. Znajduje się tam również największa na świecie stadnina konia huculskiego.
Poranek.

Miejsce postojowe i drewniana dzwonnica.
 Po godzinie dotarłem do przełęczy. O ile zejście z Obycza było krótkie i w miarę łagodne, o tyle podejście na Jaworzynę, było nie lada poranną rozgrzewką. Krok za krokiem napierałem stromym podejściem, od słupka do słupka, aż do szczytu. Szczyt Jaworzyny Konieczniańskiej (881 m n.p.m.) zajmowała niewielka polanka, z której pomiędzy drzewami rozciągał się widok na północ. Dało się stąd dostrzec Klimkówkę i całe pasmo Magury Małastowskiej, zamykające panoramę od północy. W dole majaczyły porozrzucane między szczytami wioski.
Podejście na Jaworzynę.

Białe spodnie + szlak = spodnie moro ;)

Pogoda dopisuje.
Z metalowej skrzynki wyciągnąłem zeszyt wpisów. Jest to czymś na kształt terenowej księgi gości, bardzo popularna rzecz na Słowacji. Rozsiadłem się na trawce, otworzyłem puszkę Radlera i odpoczywając po wymagającym podejściu, umieściłem w kajecie następującą notatkę:

27.07.2017
3 dzień samotnego przejścia szlaku Grybów-Rzeszów Biała. Słońce świeci, fajnie jest. Wyregulowałem plecak, więc idzie się o niebo lepiej. Pozdrawiam

Jakub "Osin" Osiński
-> ciaglewdal.blogspot.com
P.S.
Ktoś jeszcze tym szlakiem chodzi? :)

Ciekawe, czy ktoś zapisał pod tym pytaniem swoją odpowiedź... :)

Wschodnie zejście było równie strome, co podejście. Minąłem dwójkę słowackich policjantów, patrolujących granicę. Witając ich, podziwiałem ich zdziwione miny - chyba nie spodziewali się nikogo dziś spotkać. Muszę przyznać, że to zdziwienie było trochę odwzajemnione.

Szlak szerokim łukiem wiódł grzbietem przez las, po czym nagle odklejał się od granicy i po krótkim fragmencie opuszczał las, otwierając szeroką panoramę na rolniczą dolinę i wtuloną w nią wieś - Konieczną. Wejścia do wsi chronił byk, który zaczął gapić się na mnie intensywnie, gdy tylko stanąłem na skraju łąki. Przełknąłem ślinę i z sercem na ramieniu obserwowałem go z bezpiecznej odległości. Jak tu teraz przejść? Po dłuższej chwili Fernando zainteresował się stadkiem krów i dumnym krokiem ruszył na flirt. To była chwila dla mnie - ostrożnym ale zdecydowanym krokiem dotarłem do drogi. Po chwili minął mnie pastuch - jak się okazało, byk był zbiegiem i pognał na nieswoje pole. Krowi Casanova zwiesił łeb i razem z gospodarzem wrócił do swojego gospodarstwa.
Konieczna.
 Zawiedzionym będzie ten kto liczy w Koniecznej na sklep. O nie, nie! Kilka gospodarstw, krowy na łąkach i cerkiew p.w. Wasyla Wielkiego. Przy niej - zbiorowa mogiła żołnierzy austriackich i rosyjskich z I WŚ.
Mogiły żołnierskie.

Cerkiew w Koniecznej p.w. św. Wasyla Wielkiego z XX w.
 Przystanąłem na moment koło cerkwi by skryć się w jej cieniu. We wsi panował niesamowity spokój. Aż trudno uwierzyć ile wojsk przemaszerowało przez tą i inne podobne doliny i zostawiło krwawy ślad na mapie Karpat. W okolicach wsi znajdował się również wielki szaniec Konfederatów Barskich.
Idylliczny krajobraz...
Po wyjściu z wsi spotkałem turystę, w którym wdałem się w dyskusje na temat walorów krajobrazowych Szlaku. Jegomość wolał wędrować po Beskidzie Niskim dolinami, bo jak twierdził, na grzbietowych szlakach nic nie widać. Ja wyprowadziłem kontrę, że owszem idzie się głównie gęstym lasem, ale raz na jakiś czas Szlak ma dla idących nim turystów, widokowe niespodzianki. Życzył mi powodzenia i pożegnaliśmy się, po czym po łagodnym stoku dotarłem z powrotem do granicy.

Z oczywistych względów szlak trzymał się polskiej strony granicy, problemem było to, że szybko zagłębiał się w krzaki tak gęste, że stępiły by nawet najostrzejszą maczetę. Na szczęście znalazłem "objazd" i na szczyt Wilusi (689  m n.p.m.) wspiąłem się szeroką łąką po słowackiej stronie, mając przepiękne widoki na słowackie góry.
Na granicy.

Słowacja w pełnej krasie.

Przejścia ni mo!
 Po drodze spotkałem kilku leśników, którzy w przerwie od pracy urządzili sobie piknik na łące. Wskazali mi drogę do szlaku, co nie było trudne - drogę wskazały mi słupki graniczne. Po chwili sam szlak opuścił krzaczory i wrócił na wygodną ścieżkę.

Po dłuższym marszu w miarę płaską ścieżką przez las wyszedłem na otwartą przestrzeń. Ledwie widoczna ścieżka przecinała łąkę i doprowadzała do samotnej sosny przy której znajdował się słowacki drogowskaz. Osiągnąłem przełęcz pod Zajęczym Wierchem. Tu po raz kolejny opuściłem szlak, żeby udać się na nocleg, tym razem w dobrze mi znanej, prowadzonej przez koło SKPG Kraków, bazie studenckiej w Radocynie.

Przełęcz pod Zajęczym Wierchem.

Prawie jak u siebie :)

Ścieżka schodząca w dół doliny zniknęła w wysokich trawach, a mi nie pozostało nic innego jak przedrzeć się przez łąki na azymut. Po godzinie przedzierania się pośród krzaków, traw i przeskakiwaniu przez strumienie, dotarłem do centrum nieistniejącej wsi Radocyny, gdzie na łączce pod cerkwiskiem padłem jak zabity i leżałem dobre dwadzieścia minut, chłonąc popołudniowe słońce. W końcu wstałem, chwilę podumałem nad historią tego miejsca (nieco więcej w następnej części) i ruszyłem w stronę bazy gdzie dotarłem koło 18:30...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz