wtorek, 17 maja 2016

O łapaniu stopa słów kilka...

-To nie jest zwykły ośrodek rekolekcyjny. On wybudował sobie twierdzę, można by rzec mały Watykan. Dostał naganę od kurii, a co mu mogą zrobić. Cała Grzechynia za nim stoi...
Nasz młody kierowca tłumaczył nam z przejęciem zawiłości życia ks. Natanka, podczas gdy nad pasmem Jałowieckim zapadało słońce, kolorując zalesiony stoki złotem i czerwienią. Zmierzaliśmy do Suchej Beskidzkiej autostopem. Ale po kolei...

Moją pierwszą wycieczkę autostopem zaliczyłem w listopadzie ubiegłego roku, gdy wspólnie z Kamilem wracałem z Zakopanego. Od tamtego czasu postanowiłem się przyjrzeć bliżej temu środkowi transportu. Dla jednych to przygoda i beztroska wolność, dla innych skrajna nieodpowiedzialność. Jak zwykle w takich sytuacjach prawda leży pośrodku. Ryzyko oczywiście istnieje, jednak większość ludzi niezwiązanych z autostopem, wyolbrzymia je. Jedno jest pewne: trzeba zachować zdrowy rozsądek. O bezpieczeństwie autostopowania napisano całe strony internetowe, więc nie będę się tu powtarzał.

Aż do wiosny moja przygoda z autostopem ograniczała się do krótkich przejazdów, głównie na terenie Beskidów.  Dopiero na wiosnę, coś w tej dziedzinie zaczęło się ruszać. Pierwszym "większym" wypadem był powrót z wyjazdu kursowego na Babią Górę, wspólnie z Dawidem. Wyruszyliśmy późno, bo koło 17:00 z Zawoi Policznej.

Pierwszy kierowca zawiózł nas do centrum Zawoi. Drugi podwiózł zaledwie kilka kilometrów dalej. Przy trzecim nam się przyfarciło - młody człowiek jechał na chrzciny do Makowa. Wraz z nim przejechaliśmy przez malowniczą Grzechynię, gdzie uraczył nas opowieścią o najsłynniejszym miejscowym. Po dotarciu na trasę myśleliśmy, że pójdzie już z górki. Niestety następny kierowca przewiózł nas zaledwie do Suchej Beskidzkiej. Była 19:15 i zaczęliśmy tracić nadzieje na dotarcie do Krakowa stopem. Dawid, chcąc zdążyć do kościoła, postawił ultimatum - łapiemy do 19:30, a potem idziemy na pociąg. O 19:28 złapaliśmy podwózkę do samego Krakowa! Dwóch przyjaciół i starszy pan z Dębnik wracali z Zakopanego. Jak się okazało nasz najstarszy współtowarzysz, również był autostopowiczem. Resztę drogi spędziliśmy dyskutując o autostopie i muzyce klasycznej.

Kolejny wypad również z Dawidem był w podobnych okolicznościach. Postanowiliśmy przejechać z Bochni do Dobrej w Beskidzie Wyspowym. Cała podroż zajęła nam kilka godzin i niemalże skończyłaby się dla Dawida utratą ręcznika i aparatu! Ale o tym innym razem...

***

W połowie kwietnia napisał do mnie Paweł z pytaniem, czy go nie przenocuje z 6/7 Maja. Jak się okazało w semestrze letnim studiował we Wiedniu na Erasmusie i chciał zdążyć na autobus jadący z Krakowa. Od razu w mojej głowie narodził się plan: pojedźmy do Wiednia stopem. Tak też się stało. Za zawrotną kwotę 44 zł zakupiłem bilet powrotny z Wiednia do Krakowa i rozpocząłem planowanie.
Głodny Paweł - Smutny Paweł. W drodze na Borek Fałęcki.
Paweł przyjechał planowo w piątek i po nocy spędzonej w akademiku wyszliśmy o 7:00 na autobus. Po dwóch przesiadkach i uzupełnieniu prowiantu na Borku Fałęckim znaleźliśmy się na przystanku Opatkowice - był to początek ruchliwej Zakopianki. Stanęliśmy na początku zatoczki i z tabliczką z napisem Rabka i wyciągniętym kciukiem zaczęliśmy łapanie. Ruch był duży i mijało nas sporo samochodów. Minęło może z 10 minut, gdy osobówka wykonała brawurowy manewr przecięcia wszystkich pasów i z piskiem opon zatrzymała się na końcu zatoczki. Bingo! Pierwszy kierowca na trasie. Naszymi pierwszymi towarzyszami była dwójka studentów, którzy jechali na weekend przeciorać się po Gorcach. 
Pierwszy stop Pawła. ;)
Uraczyli nas opowieścią, jak sami stopowali w Turcji. Chcąc wydostać się ze Stambułu, wylądowali na drugim końcu Turcji - w Kurdystanie. Z przygody tej wyszli cało, a nocleg na dachu stacji benzynowej, przy akompaniamencie odległych strzałów, na zawsze pozostanie w ich pamięci. ;)
Babia Góra i pasmo Policy. Widok z Naprawy.
Wysadzili nas na przedmieściach Rabki, tam gdzie szosa nr 7 odbija od Zakopianki w stronę Chyżnego.
Góry.
Kierunek: Słowacja!
Ostatnie 30 km Polski.
Na szerokim poboczu zaczęliśmy łapać z tabliczką "Slovensko" w dłoni. Słowacy niestety nie byli skorzy do podwózki. jednak po pół godzinie, auto na słowackich blachach zawróciło i zgarnęło nas. 
"Ideme do Ružomberoka". Super! Para podwoziła swoją przyjaciółkę, która wracając z pracy w Norwegii, przyleciała do Krakowa. Przed nami 1/3 Słowacji.
Tatry.
Płaska jak stół Orawa.

Granica! Vitame Slovensko.
Wielki Chocz.
Widok na Małą Fatrę.
 Nasi towarzysze wysadzili nas na przystanku w centrum Rużomberoka. Szybkie spojrzenie na mapę nie pozostawiało złudzeń - odbiliśmy nieco za bardzo na południe. Ale czas mieliśmy niezły, więc zaproponowałem przejazd przez Budapeszt. I tak staliśmy przy wylotówce na południe. Chwila przerwy, siku w pobliskich krzakach i wizyta w Lidlu po bułeczki i Kofolę i można łapać dalej.
Nasz profesjonalna mapa. :D
Kierunek: południe!
Kofola - najlepsza recepta n słowackie upały. ;)
Łapaliśmy zaledwie dwie minuty. W zatoczce zatrzymała się polska ciężarówka.
-Dzień Dobry. Dokąd pan jedzie?
-Do Rumunii, a potem Bułgaria.
-A przez Budapeszt może?
-Tak, wsiadajcie.
Tym sposobem nasz trzeci kierowca przewiózł nas przez całą Słowację. Aż żal nam było, że mamy tak mało czasu - przejechalibyśmy się z nim do Bułgarii. ;)
W drogę!
Przebijamy się przez Wielką Fatrę.
Za Bramą Liptowską.
Bańska Bystrzyca.
Osiedle romskie w Zwoleniu.
Ostatnie góry.
Płaska niz. Naddunajska. W tle góry Borzsony.
Granica.
Węgry witają nas deszczem.
Nasz kierowca wysadził nas na obwodnicy Budapesztu w okolicach Dunakesi. Stąd do centrum mieliśmy jeszcze ok. 20 km. Rozpoczęliśmy łapanie stopa na wylocie ze stacji.
Na stacji benzynowej.
Wokół nas bałwaniły się burze. Trzeba było szybko złapać stopa do centrum Budapesztu. Po 20 minutach łapania na stacji, w końcu zatrzymał się samochód. I tu pojawiła się pierwsza nerwówka podczas wyprawy... nasz kierowca należał raczej do kategorii "nie wsiadaj". Wydziarany mięśniak palił fajka po fajce, z radia leciało ciężkie techno... powiedziałem coś po polsku do Pawła, na co on łamanym angielskim: Some problem?! -No no. It's okay. Spojrzeliśmy na siebie z bladymi minami, a on, najwyraźniej zmieszany, ściszył radio. Przy którymś pecie z kolei zaproponował wspólne palenie:
-Cigarettes?
-No, thank you.
Chwila ciszy.
-Marijuana, Hashish?- odrzekł z szelmowskim uśmiechem.
-No, thank you, lol.
-Where are you goin'?
-Vienna.
-Me. Vienna. No. Problem, police. 7 years, fighting.
No pięknie... ostatecznie okazało się, że pozory mylą. Wysadził nas w centrum Pesztu (wschodni brzeg Dunaju) i wskazał nam drogę na dworzec. Paweł chwilę ponarzekał na naszego ostatniego kierowcę i na Budapeszt w szczególności. Dotarliśmy na dworzec.  Budapesztański dworzec jest żywcem wyjęty z poprzedniej epoki. Albo wręcz jeszcze wcześniejszej.
Not sure if railway station or railway musem...
Po wypłacie z tutejszego bankomatu ruszyliśmy w kierunku Budy. Dawniej stolica Węgier była podzielona na dwie części: Budę i Peszt. Obie części łączyły mosty na Dunaju. Naszym celem było wzgórze Gellerta. Na szczycie znajduje się cytatedala, z której roztacza się przepiękny widok na miasto.
Budynek Parlamentu i Dunaj.
Widok z wzgórza Gellerta.
Gellert hegy zdobyte!
A po burzy, czekać na tęcze nad miastem...
Około godziny 18:00 przyszedł czas na ewakuacje z centrum miasta. Po zjedzeniu wielkiego placka ziemniaczanego, ruszyliśmy na autobus. Brak wolnych forintów, zmusił Pawła do jazdy na gapę. Ostatecznie nie spotkaliśmy kanara i wylądowaliśmy na stacji benzynowej przy autostradzie. Niestety tam zastała nas noc. Plan prosty: w pobliżu jest lotnisko - prześpimy się na terminalu. Wyruszyliśmy zatem na przeszło 4 km spacer.
S wymawia się jak sz, a SZ jak s. I weź tu zrozum węgrów. :D
Na miejscu gorzka rzeczywistość pokrzyżowała nam plany. Tam gdzie miało być lotnisku było... pole ziemniaków i stare magazyny. Ostatecznie noc spędziliśmy na... ławeczka koło McDonalda...
Wieczorami chłopcy wychodzą na ulicę...
Visszontlatasra...





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz