Byle do Woli!

Trasa: Golczowice - Jaroszowiec Olkuski - Rabsztyn - Zadole Kosmolowskie - Sułoszowa - Pieskowa Skała - Wola Kalinowska, Młynniki.
Dystans: 35,1 km
Data: 23.07.2014 r.
Ekipa: Osin, Motyl, Dawid, Paweł.



Źle tej nocy spałem. Bezwzględna siła grawitacji sprawiała, że mój tyłek lądował w zagłębieniu terenu, wyginając mój kręgosłup w łuk. Poddałem się przed drugą. O siódmej rano czekała nas pobudka i złe wieści: Czarek rezygnuje. Oznajmia, że przecenił swoje siły. Próbujemy go przekonać, żeby wytrzymał jeszcze jeden dzień - czeka nas przecież dzień przerwy i odżyje. Jest jednak nieugięty. Pomaga nam zwinąć obóz i po pamiątkowym zdjęciu odchodzi w kierunku Golczowic, skąd odebrać go mają rodzice.

W świetle dnia okazuje się, że rozbiliśmy się na rozstaju ścieżek. W nocy wydawało się nam, że rozbiliśmy się w głębi zagajnika, z dala od ścieżki. Poranek weryfikuje rzeczywistość.


Odprowadziliśmy Czarka wzrokiem kilkaset metrów, by następnie ruszyć z kopyta w drugim kierunku. Dziś czeka nas 35 km - najdłuższy odcinek na trasie...
Dzikie obozowisko.

Szczęśliwy, choć dla niego wyprawa kończy się. Ponad 100 km w nogach...

Pamiątkowa fota.
 Ruszyliśmy przed siebie, piaszczystą ścieżką przez młody lasek. Minęliśmy pojedynczy tor łączący Klucze z linią kolejową Katowice-Kielce i znaleźliśmy się pośród wzgórz, pośrodku gęstego lasu. Raz po raz mijaliśmy leśne polanki zarośnięte paprocią oraz powalone sosny. Po kilkunastu minutach zza drzew wyłoniły się... bloki. Znaleźliśmy się w Jaroszowcu Olkuskim, niewielkiej osadzie zagubionej pośród lasu. Szlak wiódł skrajem lasu koło kościoła i przecinał wieś, tuż koło supermarketu - tu zrobiliśmy szybkie zakupy i postój.

Dostaliśmy cynk od Czarka, że znad Dąbrowy idzie burza. Trzeba się spieszyć.
Jeszcze kawał drogi, przed nami.
Ścieżka dalej szła lasem, później klucząc na obrzeżach miejscowości, należących już do bezpośredniego sąsiedztwa Olkusza - poza Krakowem i Częstochową, największej miejscowości w okolicach szlaku. Tempo mieliśmy niezłe - pruliśmy do przodu, uskrzydleni wizją odpoczynku na końcu dzisiejszej trasy. Nie przerażał nas nawet kilometraż.

W końcu dotarliśmy do Rabsztyna. Tam pod ruinami zamku urządziliśmy sobie przerwę po ponad 5 km marszu bez odpoczynku. Zerwał się wiatr. Ciężkie chmury bałwaniły się gdzieś na horyzoncie.
Zamek Rabsztyn.
Rabsztyn - nazwa pochodzi od niemieckiego Raab Stein - Krucza Skała.
Zostało równe 50 km do końca szlaku ;)
Za Rabsztynem szlak wykonywał dzikie manewry, klucząc przez las i zmieniając kierunek co chwila. Wszystko po to, aby ominąć nowo wybudowaną obwodnicę Olkusza. Dawid, który swoim zwyczajem zdążył wyrwać do przodu, poinformował nas telefonicznie, że trzeba się przeprawić przez olbrzymie rondo i trudno znaleźć dalszy ciąg szlaku. Na szczęście udało nam się odszukać czerwone znaczniki, wskazujące na ścieżkę, odchodzącą w las na skraju drogi.

Kilka minut później zatrzymaliśmy się na skraju asfaltowej uliczki, przy ławeczkach. Szybko wygonił nas stamtąd kapuśniak - z cukru nie jesteśmy, ale lepiej nie ryzykować bycia dogonionym przez konkretniejszą ulewę.
Koło rez. Pazurek. Zielony szlak wiedzie dawnym przebiegiem SOG-u.
Przerwa.
Pół godziny kluczenia później, znaleźliśmy się na szerokiej ścieżce, w okolicach Olewina. Weszliśmy na znane mi tereny. Obudziły się wspomnienia z mojego samotnego spaceru, który odbyłem kilka tygodni wcześniej.
A kilometrów ubywa...
Robi się pochmurno,a wokół nas grzmi.
Mijamy pola i lasy.
Burza faktycznie zbliżyła się do nas znacznie. Słyszeliśmy grzmoty, ale na szczęście nie lało. Groźne chmury poganiały nas. Ledwie przysiadły na trawce, aby chwilę odpocząć, potężny grzmot nieopodal wybił mi zatrzymywanie się z głowy. Czmychając przed burzą, przecięliśmy drogę wojewódzką nr 773 i po szybkiej przeprawie przez zmokniętą dolinkę, wdrapaliśmy się na płaskowyż. Paweł co chwila prosił mnie o mapę. Ponieważ za każdym razem, wiązało się to ze ściągnięciem plecaka i wybebeszeniem kieszeni odmówiłem. Obraził się i wyrwał do przodu. Wszyscy chcą postoju, ale burza goni. Z Dawidem nie ma kontaktu, a Paweł znikł gdzieś za zakrętem. Puszczają nerwy. Razem z Grzesiem wchodzimy w zabudowania Zadola Kosmolowskiego. Chwila marszu po asfalcie, przerwa na przystanku i dalej w drogę. Na skraju wsi szlak wchodzi na równy trakt, wiodący szczytem płaskowyżu, oferując nam piękne widoki na okolice.
Huta Katowice - ok 40 km stąd.

Ciśniemy Grzesiu, cisniemy ;)

Szlak św. Jakuba - Via Regia.
Sarny.
Droga do nikąd ;)
Pofalowany krajobraz Wyżyny Olkuskiej.

W oddali widać Olkusz. Wchodzimy na wyasfaltowaną drogę.
Pięknie jest...
Palmy? ;)
W końcu ścieżka skręca ostro w lewo i schodzi do Sułoszowej. Tam pod kościołem spotykamy się z Pawłem. Już ochłonął, a my możemy iść dalej. Wzdłuż szosy wojewódzkiej wychodzimy ze wsi i wkraczamy do Ojcowskiego Parku Narodowego.
Na rozstaju dróg.
Sułoszowa.
Kościół w Sułoszowej - 30 km do końca szlaku. ;)

Witamy w OPN ;) 
Zaczyna się robić ciemno i na domiar złego pada deszcz. Wspinamy się powolutku po kamiennych stopniach i robimy krótką przerwę pod zamkiem w Pieskowej Skale.
Zamek w Pieskowej Skale - ikona polskich zabytków.
Krótki postój pod bramami zamkowymi.
To śmieszne jak zwykle znajome tereny mogą się wydawać obce, gdy człowiek jest zmęczony i leje się na niego deszcz. Odcinek od zamku do mojej działki pokonywałem wielokrotnie. Najpierw lasem, potem kawałek asfaltową drogą na polanę na szczycie wzgórza i w dół do szosy i do mojego domku.
Teraz padał deszcz, zapadał zmrok, a my byliśmy zmęczeni jak jeszcze nigdy. Na dodatek skręciłem w złą ścieżkę, przez co całkowicie przemoczeni wylądowaliśmy w zaroślach. Powrót i znowu pięć minut przedzierania się przez pokrzywy. Byłem wtedy mocno nabuzowany, żeby nie powiedzieć bardziej dosadnie. Nie mogłem się uspokoić, a las dłużył się niemiłosiernie. Przecież ta trasa jest taka krótka, czemu teraz tak się dłuży. Wyszliśmy na uliczkę i po 20 minutach, stanęliśmy na szczycie wzgórza o nazwie Słoneczna Góra - cóż za ironia...

Pozostało nam jeszcze zejść, stromą i zabłoconą dróżką do szosy. Wywinąłem orła i dobrze - zrzuciłem z siebie negatywne emocje i postawiłem na nogi pół lasu, soczystym i nieprzyzwoitym okrzykiem, tak dobrze znanym każdemu Polakowi. ;)

W końca zeszliśmy na dół doliny i zobaczyłem zabudowania. Szybko przeszliśmy przez szosę i kamienistą dróżką na drugą stronę doliny - do rodziny.

Udało nam się w końcu zadzwonić do Dawida, który poszedł za daleko i musiał się wrócić. W końcu wszyscy spotkaliśmy się na werandzie i popijaliśmy herbatę, którą zrobiła nam moja mama. Złe emocje nas opuściły. Czas na długą przerwę. I prysznic! Tak, nie ma to, jak luksusy...
***
Następny dzień spędziliśmy na kompletnym nic nierobieniu. Jedynie co wybraliśmy się koło południa do sklepu do Woli Kalinowskiej. W dwie strony - 3 km. Na wylegiwaniu się, popijaniu zimnego piwka i podziwianiu okolicznych skał wapiennych minął nam leniwie czwartek. O spacerach po okolicy nie było mowy, bo praktycznie cały czas padał deszcz. Wieczorem położyliśmy się wcześniej, żeby rano być gotowymi na kolejny tydzień marszu. Miękkie materace, rozłożone pod dachem były niewyobrażalnym luksusem. ;)

Noclegi na wysokości: 360 m n.p.m. (28 m wyżej niż poprzednio, 112 m nad Częstochową)
A tak wygląda nasza trasa na mapach ;) Wciąż jesteśmy na drugiej mapie od góry :P
© Copyright by Compass

© Copyright by Compass

<<Część czwarta || Spis treści || Część szósta>>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz